Ks. Franciszek Gomułczak, pallotyn, o pracy w Kościele na Wschodzie
Ks. Franciszek Gomułczak SAC / PolskiFR/TS
Druga niedziela Adwentu jest tradycyjnie dniem modlitwy i pomocy materialnej Kościołowi na Wschodzie. W roku 2020 obchodzony jest już po raz 21 i organizowany przez Zespół Pomocy Kościołowi na Wschodzie przy Konferencji Episkopatu Polski. Ks. Franciszek Gomułczak, pallotyn, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, opowiada czytelnikom PolskiFR o swojej wieloletniej pracy na Ukrainie, w tym o relacjach polsko-ukraińskich na tym terenie.
Zacząłem edukację w Przemyślu. Pochodzę z dawnego województwa przemyskiego, kończyłem szkołę średnią w Radymnie, potem poszedłem do przemyskiego seminarium. Po miesiącu zostaliśmy wzięci do wojska. 50 było nas na kursie, 16 bodajże poszło do wojska, do Bartoszyc. 2 lata byliśmy w armii, potem powrót. Przyszedł czas nadrabiania jednego roku, bo poszliśmy od razu na drugi kurs i po 4. roku jakoś obudziły się we mnie inklinacje ku życiu zakonnemu i właśnie po 4. roku doszedłem do takiego wniosku. Nie wiem, już chyba na to odwagi bym nie zdobył drugi raz, aby coś takiego zrobić, ale poprosiłem o zmianę i podziękowałem. Zresztą seminarium w Przemyślu wspominam do dzisiaj z taką atencją i z szacunkiem, bo tam zdobyłem cały fundament formacyjny i intelektualny.
U pallotynów
W Ołtarzewie u pallotynów trafiłem do nowicjatu, później spędziłem 2 lata na 5. i 6. roku, więc wiele nie zyskałem, choć był tam zupełnie inny styl, inne podejście do osoby; to było moim ubogaceniem. Dlaczego znalazłem się u księży pallotynów, chociaż myślałem o franciszkanach, kapucynach, misjonarzach, a nawet o chrystusowcach? W końcu ktoś powiedział pallotyni, i tak mi przypadło do gustu i już tak zostało, tym bardziej, że z moich okolic było kilku pallotynów, którzy żyją do dziś, więc tak się stało. Potem, po święceniach w 1985 r., poszedłem na historię Kościoła na KUL, następnie na misje i do nowicjatu, a później już była Ukraina. Pierwsza placówka duszpasterska była w Sarnach na Wołyniu; tam remontowaliśmy miejscowy kościół, to dość duża parafia, 120 km na 60 km; mniej więcej taka niewielka diecezja. 700 katolików żyło na tym terenie. I Tomaszgród miasteczko; wioska Lack, która była całkowicie polska; Rokitno, gdzie mieszkali z kolei Polacy, którzy wrócili z Kazachstanu. Wrócili do Rokitna, będąc przekonanymi, że mieszkają już w Polsce, ale nie wiedzieli, iż Polska się przesunęła o 200 km na zachód. Sarny były przed wojną miastem kolejowym, mieszkało tam ok. 6 tys. Polaków na 11 tys. mieszkańców. Drugą grupą byli Żydzi, samych Ukraińców było trochę mniej; no i Dąbrowice, gdzie jest piękny kościół, choć nieco zniszczony, po wojnie remontowany, barokowy. Tenże parafialny kościół władze oddały, bo były bardzo przychylne nam. Obecnie ludzi nie ma zbyt wiele, ale trochę ich przychodzi. Był jeszcze Kuzniecowsk; mieści się tam elektrownia atomowa.
Relacje Polaków z Ukraińcami – czy istniał już wtedy punkt zapalny?
Byliśmy w Sarnach we dwóch. To miasteczko przed wojną było miastem powiatowym; istniał garnizon, ale po wojnie Polacy wyjechali; zostało tam kilkadziesiąt osób i kościół został wówczas zamknięty. I ciekawa rzecz: od 1989 r. dojeżdżali tam księża zza dawnej granicy polsko-sowieckiej z Szepetówki. W 1990 r. przyszła sprawa oddania i zgody na odzyskanie świątyni. Starała się o nią wspólnota grekokatolicka. Kościół ten jest dość duży, przedwojenny, choć niedokończony przed wojną. W 1937 r. zaczęła się jego budowa, ogromny kościół, dlatego chcieli go odzyskać właśnie grekokatolicy. Tutaj ciekawa rzecz: opowiadała mi to pani Helena Zychalo, Polka z Białorusi, mająca męża Rosjanina. Była kobietą – duszą naszej parafii – praktycznie wszystkim, co się wówczas dało. To ona opowiadała, że zgłosili się do niej przedstawiciele władzy miasta, aby katolicy zaczęli się starać o swój kościół; wiedzieli, iż jest katoliczką, bo miejscowe władze nie chciały na swoim terenie grekokatolików. Dali tej kobiecie samochód, a ona wiedziała, gdzie mieszkają katolicy i zebrała od nich 90 podpisów, żeby móc odzyskać parafialny kościół i został im on zwrócony.
Myśmy przyszli tam w 1992 r. i wzbudziliśmy wielkie zaciekawienie. Chodziliśmy w sutannach do sklepu, jeździliśmy np. po meble, sam kierownik wziął nas do swojego gabinetu, i jak to na Ukrainie, z szafy wyciągnął kanister z wódką, chciał nas oczywiście poczęstować, ale wymówiliśmy się, iż akurat mamy teraz post. W Prawosławiu jest dużo postów, oni o tym wiedzą, dlatego był to jedyny argument, który nas uchronił przed skosztowaniem tegoż specjału. Nie było wtedy ze strony władzy jakichkolwiek trudności; przeciwnie: pomogli nam też odzyskać plebanię, bośmy mieli tylko jej część, gdyż w drugiej połowie budynku mieściła się Liga Obrony Kraju, gdzie m.in.: uczono jazdy samochodem. Pomogli nam wszystko uporządkować i naprawdę nie mieliśmy żadnych kłopotów.
Wina nieodpokutowana i nieuznana będzie się mściła
Nawiązaliśmy również kontakt z księdzem prawosławnym; mieszkał niedaleko, z pół kilometra od nas. Pamiętam, iż kiedyś przyszedł do nas, bo potrzebował samochodu, aby zawieźć dziecko do lekarza, nie miał wtedy własnego auta i nasz ksiądz wikary pojechał tam z nim. Tak się zaczęła wspólna zażyłość. Co ciekawe, przychodził na plebanię tylko po zmierzchu, jak biblijny Nikodem bał się, że ktoś doniesie na niego do samego biskupa. Miał czwórkę dzieci i obawiał się, że może zostać rzucony gdzieś w lasy w zapadłe miejsca, więc konspiracyjnie się odwiedzaliśmy, przy różnego rodzaju okazjach. Mogę tu powiedzieć, że żadnych konfliktów tu nie mieliśmy: ani w Sarnach, ani w Rokitnie, ani w Tomaszgrodzie, ani w Dąbrowicy. Warto również wspomnieć, iż sam prezydent miasta nalegał, prosił, aby przynajmniej pół tygodnia ksiądz mieszkał w bloku na miejscu w pięknym mieszkaniu.
Obecnie takich problemów narodowościowych nie ma, natomiast, jak opowiadają niektóre osoby o wydarzeniach z lat 1943-45, działy się rzeczywiście straszne rzeczy szczególnie na różnych wioskach, a uciekano wtedy do miasteczek. Taka wioska Łomsk – opowiadano mi, że ludzie nocowali wówczas na stacji kolejowej, ponieważ stał tam oddział Wehrmachtu i stacjonowało wielu Ślązaków, jak twierdzono. Mordów było więc dużo w tym czasie i mnóstwo ludzi tam zginęło. Zresztą, z rodziny pani Ostrowskiej, naszej gosposi, zginęła mama idąc do kościoła na modlitwę. Takie były te dramaty.
I co ciekawe, kiedyś chodziłem z Komunią św. do chorych w Rokitnie; spotkałem rodzinę, starszych państwa, których gospodarz był Ukraińcem, a jego żona Polką. Opowiadał on – z wielką nienawiścią do działań UPA – o tych wszystkich zbrodniach narodowościowych. Był przekonany, że Ukraina za te grzechy zapłaci i to się tak lekko nie skończy. Opowiadał dalej, iż dostał taki rozkaz. Miał zabić żonę i wstąpić do sotni. Odmówił, więc UPA przyszła w nocy do ich domu, żonę ledwie udało mu się wypchnąć przez okno do ogrodu, sam przeskoczył również przez to okno, ale jeszcze ktoś siekierą po plecach go przeżegnał. Z wielką niechęcią, wręcz nienawiścią i złością, wspominał te minione wydarzenia, i obwiniał Ukraińców za to wszystko. To były jeszcze lata 90.; nikt nie mówił o tym otwarcie z Ukraińcami, że grzechy trzeba odpokutować, a przynajmniej uznać swoją winę, a na przykład na terenie byłej Galicji tegoż kompletnie nie widać. Oni wręcz próbują to przestawić na zupełnie inne tory. Jest jednak różnica w mentalności na Wołyniu w stosunku do Galicji. Czego by nie powiedzieć był to zabór austriacki, potem była II Rzeczpospolita, mimo tych wszystkich zajść, świadomość narodowa Ukraińców tam się mogła tak kształtować. Z drugiej strony było pewne tzw. nagromadzenie, tak to się w nich w sumie zasiedziało, iż oni ciągle są u siebie; tak, bowiem uważają, że są u siebie, na swoim i nie mają nic do gadania. I to ich uwierało, ale i pękło w jakimś momencie, tak wybuchło.
Zawsze wina nieodpokutowana i nieuznana będzie się wciąż mściła.
Sam pochodzę ze wsi, w której Ukraińcy stanowili przed wojną ok. 40 proc. mieszkańców. I moja babcia ze strony mamy była grekokatoliczką. Śpiewała w chórze cerkiewnym, więc mama została ochrzczona w cerkwi. Dzieci chrzczono wtedy w ten sposób: córki w obrządku mamy, a synów w obrządku ojca. Stryjeczny brat babci był księdzem grekokatolickim. Zmarł w 2004 r. we Lwowie jako bazylianin. Rozmawiałem z nim parę razy we Lwowie i mówiłem, iż mam w sobie więcej ukraińskiej czy ruskiej krwi niż niejeden przyszywany Ukrainiec. Bo wielu tam było takich z polskich rodzin, którzy podkreślali, jak bardzo są Ukraińcami.
Koniec części pierwszej
Czytaj też:
Dwaj papieże – niezwykły fresk u polskich pallotynów w Paryżu >>>
Dodaj komentarz