7 listopada skończyła się wojna
To był czwartek i tego dnia właściwie skończyła się I wojna światowa. Walki co prawda wciąż trwały, ale koniec tzw. wojny na noty oznaczał, że teraz już naprawdę można było rozmawiać o pokoju.
Jeśli ktoś tego dnia postanowił wstać o czwartej rano, zmarzłby – termometry odnotowały zaledwie sześć stopni. Do świtu pozostały równo trzy godziny i siedem minut, ale warto było czekać.
Po pierwsze, zrobiło się cieplej i słonecznie. Po drugie zaś, wojna naprawdę się kończyła.
Niemcy poprosiły o pokój już wcześniej, bo 5 października. Ale wymiana not była opieszała, bo najpierw Niemcy chciały zmienić rząd, by zająć lepszą pozycję do negocjacji, później z kolei nie spieszyło się aliantom – ponieważ w tym właśnie momencie dosłownie rozbijali armię niemiecką w proch i ich pozycja negocjacyjna zwyżkowała z każdym dniem. Już 1 października gen. Erich Ludendorff ostrzegał rząd, że „armia nie może już czekać 48 godzin” na przerwanie działań wojennych. A jednak zwlekano – tzw. wojna na noty trwała cały październik.
Ta z 7 listopada wyglądała jednak poważnie, tym bardziej że zaraz po niej delegacja niemiecka wyruszyła z Berlina na front zachodni w celu rozpoczęcia negocjacji.
W imieniu prezydenta pisał sekretarz stanu USA Robert Lansing. Jego postawa była krzepiąca:
„Oświadczają one [rządy koalicyjne – red.] …, gotowość zawarcia pokoju z rządem niemieckim na zasadzie warunków pokojowych zawartych w orędziu prezydenta do Kongresu z dn. 8 stycznia 1918 r., jak również na zasadzie podstaw zawartych w późniejszych przemówieniach jego. … W zawartych w orędziu do Kongresu z dn. 8 stycznia 1918 r. warunkach pokojowych prezydent oświadcza dalej, że okupowane terytoria nie tylko muszą być opróżnione, oswobodzone, ale i odbudowane. Rządy sprzymierzone są zdania, że co do ducha warunków tych nie może istnieć żadna wątpliwość. Rozumieją przez to, że Niemcy muszą dać wynagrodzenie za wszystkie szkody wyrządzone przez napady swoje na lądzie, morzu i w powietrzu ludności cywilnej, oraz ich mieniu”.
Niezależnie od tego Europa nie była spokojna. Rozpad Austro-Węgier zaowocował wybuchem stłumionych dotąd konfliktów etnicznych. Belgowie wystąpili przeciwko Flamandom – ci ostatni zwrócili się o pomoc do USA. Czechosłowacy zmagali się z Węgrami, choć przynajmniej z Polakami zawarli tymczasowe porozumienie, mówiące o tym, że na spornym pograniczu obie nacje zajmą miasta etnicznie do nich należące, a z ostatecznym rozstrzygnięciem poczekają do konferencji pokojowej. Polacy za to zgłaszali pretensje do Orawy i Spiszu, będących wówczas częścią Węgier.
Polska Agencja Telegraficzna, która nawiasem mówiąc, wtedy właśnie przejęła krakowskie i lwowskie Biura Korespondencyjne, donosiła:
„Mjr Brzoza, który organizuje polskie siły na Podhalu z chętnie zgłaszających się górali i członków POW, zajął północną Orawę, zamieszkaną przez ludność polską i dąży do zajęcia Spiszu. Chodzi tu o przyłączenie do Polski czysto polskich części północnych Węgier i ochronę tych ziem przed zbliżającymi się bandami jeńców rosyjskich, którzy, uciekłszy z obozów, maszerują do Rosji, rabując i plądrując po drodze. Jeńcy ci spalili Czaczę, zajętą obecnie przez wojsko polskie”.
Elementem tych właśnie procesów był konflikt polsko-ukraiński w Galicji, z którego prawdę mówiąc coraz mniej rozumiano. Relacje z odciętego od świata Lwowa były coraz dłuższe, ale niemal zawsze bardzo spóźnione i opierały się na opowieściach ludzi, którzy zbiegli z miasta kilka dni wcześniej, a nawet będąc w nim, nie mieli pełnego obrazu sytuacji. Biorąc do ręki gazetę z 7 listopada, można było być w każdym razie pewnym, że sytuacja w tym momencie wygląda już inaczej, niż to napisano.
Dziennik „Naprzód” np. przekonywał, że: „Prawie całe miasto Lwów znajduje się w rękach polskich. Liczbę zabitych i rannych we Lwowie podczas ostatnich strzelanin obliczają na 300, w tym znajduje się większość akademików. Wszyscy oczekują pomocy ze strony zachodu. W całym Lwowie panuje przekonanie, że przy pomocy jakiej takiej siły regularnej Lwów można by z łatwością odebrać Rusinom”.
Z kolei dziennik „Czas” powołując się na zagraniczne, przeważnie niemieckie źródła, informował, że Ukraińcy poprosili o rozejm i zaproponowali podjęcie rozmów. Polska strona zgodziła się na to. „Przedstawiciele Ukraińców żądali, by Polacy we Lwowie uznali fakt objęcia rządów w mieście i Wschodniej Galicji przez Radę Narodową na podstawie zasady samostanowienia o sobie narodów i manifestu cesarskiego i aby wydano wezwanie do legionistów i młodzieży do złożenia broni. Na tej podstawie przyrzekali zachowanie autonomii miasta, a w przyszłości prawa dla mniejszości polskiej w ramach państwa ukraińskiego. Polscy reprezentanci oświadczyli, że nie do nich należy rozstrzyganie o suwerenności Ukrainy i jej granicach państwowych, że tę sprawę załatwi rząd polski w Warszawie, wraz z rządem ukraińskim. Zaproponowali utworzenie wspólnej komisji, która by tymczasowo umożliwiła współżycie obu narodów”.
Ukraińcy podobno zgodzili się i ustalono nawet skład takiej rady. Kłopot w tym, że po kilku godzinach znów rozlegały się w mieście strzały. „Rusini zrabowali wiele kas rozmaitych urzędów, a pieniędzmi podzielili się rozmaicie ich przywódcy. Ale i ludzi swoich płacą dobrze, gdyż hajdamacy dostają 12 koron dziennie i wikt, oraz wolną rękę w rabunku. Toteż wieczorem na ulicach Lwowa rabują chłopi bez najmniejszej przeszkody z niczyjej strony” – mówił „Czasowi” kolejny anonimowy uciekinier.
Nieco jaśniej przedstawiała się sytuacja w Przemyślu. Informacje o niej przekazywali również dziennikarze „Czasu”: „Przemyśl prawie cały jest w rękach ruskich, a jedynie na Zasaniu trzyma się garstka Polaków, złożona z Legionistów i studentów. W mieście panuje przytłumiony spokój. Patrole ruskie krążą po mieście, lecz nie strzelają i nie dopuszczają do gwałtów. W ogóle w Przemyślu miały zginąć tylko dwie osoby. Miasto cierpi bardziej z braku żywności”.
W Przemyślu rzeczywiście okupacja ukraińska nie była tak brutalna jak we Lwowie i faktycznie cywilni mieszkańcy nie byli niepokojeni. A jednak informacje „Czasu” były już cokolwiek nieaktualne. Krakowski dziennik „Nowa Reforma” była bardziej na bieżąco: „Wczoraj nad brzegiem Sanu toczyła się formalna bitwa między Polakami a Rusinami. Rusini usiłowali przeprawić się przez San i zająć Zasanie. Przedsięwzięcie to w zupełności im się nie udało. Podobno ma być po kilka ofiar po każdej ze stron”.
Precyzował to „Naprzód”: „Czterech Ukraińców zabitych, jeden Legionista zabity, czterech rannych”.
W prasie poświęcono też nieco miejsca kryzysowi rządowemu w Warszawie. „Czas” po raz kolejny skrytykował dymisję rządu Józefa Świeżyńskiego, nie dlatego jednak, że rząd ten cenił – przez dwanaście dni urzędowania z oczywistych powodów nie dokonano wielu zmian – lecz dlatego, że pogłębiało to polityczny chaos. Bliższy wydarzeń „Kurier Warszawski” powstrzymywał się od komentarza, za to informował:
„Członkowie Rady Regencyjnej oświadczyli, że gotowi są nie czekać Sejmu i złożyć władzę w ręce Rządu Narodowego, o ile ten się utworzy. Rada Regencyjna wczoraj powzięła zamiar powierzenia misji utworzenia gabinetu ks. Sapiesze, prezesowi Rady Głównej Opiekuńczej. Poprzednio porozumiewano się z przedstawicielami Zjednoczenia Ludowego i pewnymi grupami zawodowymi. Wszystkie te kroki nie doprowadziły do pożądanego wyniku i do późnego wieczora sytuacja w sprawie obecnego przesilenia nie uległa zmianie”.
Właściwie z Radą Regencyjną nikt w kraju już się nie liczył i jej członkowie doskonale o tym wiedzieli. Jeśli dzień wcześniej może jeszcze nie, to 7 listopada już z całą pewnością tak. Tego dnia bowiem Warszawa była świadkiem wielkiej akcji studenckiej, będącej od zawsze papierkiem lakmusowym nastrojów społecznych. A studencka manifestacja była tego dnia wielką demonstracją poparcia dla Józefa Piłsudskiego, lubelskiego Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, a przy okazji Wojska Polskiego.
Nazwisko Piłsudskiego pojawiło się tego dnia w prasie polskiej po raz pierwszy od wielu dni, ale od razu z odpowiednim efektem. Najpierw krakowski dziennik „Głos Narodu” zwrócił uwagę, że najważniejszą przyczyną upadku rządu Świeżyńskiego było to, że „nie udało mu się uzyskać uwolnienia Piłsudskiego”: „Prawdopodobnie i innemu rządowi też by się nie udało, ale w takich warunkach tłumaczenie, że sprawa była ponad siły, politycznie nie wystarcza” – przytomnie zauważali komentatorzy pisma.
Później zaś nazwisko, wciąż brygadiera, Piłsudskiego pojawiło się w relacji „Kuriera” z warszawskiej manifestacji: „Wczoraj odbyły się w szkołach wyższych wiece w sprawie wstępowania młodzieży do wojska i ewentualnego zamknięcia wszystkich uczelni wyższych. Projekt zamknięcia szkół wyższych uzasadniono troską o zachowanie polskiego charakteru tych instytucji, co po ustąpieniu elementu polskiego byłoby zachwiane.
W głównej auli zgromadziło się ok. 2 tys. studentów. Zebranie miało przebieg bardzo burzliwy. Najgorętszą dyskusję wywołała sprawa terminu zamknięcia uniwersytetu: natychmiast, czy w ciągu trzech dni. Ostatecznie przeważył pogląd pierwszy. Ogólna dyskusja wykazała wielki zapał wojskowy, co m.in. wyraziło się w przejściu wniosku o nieprzyjmowanie do szkół wyższych po wojnie tych, którzy nie wykażą się, że służyli podczas przewrotu w armii czynnej. Podobne uchwały zapadły jednocześnie w innych szkołach wyższych […].
Po wiecu w Uniwersytecie i odczytaniu zapadłej rezolucji zgromadzonym na podwórzu uniwersyteckim słuchaczom Politechniki oraz Wyższych Szkół Rolniczej oraz Handlowej, jako też stwierdzeniu ich zgodności, ruszono pochodem w ósemkach ku Zamkowi. Wznoszono okrzyki na cześć Piłsudskiego, dyrektoriatu i armii polskiej. Śpiewano piosenki żołnierskie i +Jeszcze Polska nie zginęła+. Przed Zamkiem ugrupowano się w ogromne półkole, utworzono podwójny kordon i oczekiwano na powrót delegacji, która poszła na Zamek złożyć rezolucję Radzie Regencyjnej. Śpiewano +Rotę+ i wznoszono okrzyki. W końcu wracająca delegacja oświadczyła, że na Zamku Rady nie ma, i że wręczono rezolucję urzędnikowi Rady. Postanowiono jeszcze raz odśpiewać +Rotę+ i rozejść się”.
Były jednak wówczas w Warszawie co najmniej dwie grupy zawodowe, które niewiele robiły sobie ze studenckich manifestacji ani prawdopodobnie z niczego innego. Pierwszą byli artyści i otaczające ich środowisko, które wielką fetą w Zachęcie obchodziło właśnie ćwierćwiecze śmierci Jana Matejki. Na przeciwległym zaś biegunie lokował się półświatek.
Tego właśnie dnia – kiedy świat stawał na głowie – w „Kurierze” pojawił się następujący anons: „Zawodowi włamywacze dostali się w nocy do składu mydła J. Czyńskiego przy ul. Granicznej, skąd skradli 150 marek gotówką, trochę mydła twardego i szarego, świec, farbki do prania, knoty i buciki damskie – ogółem na sumę 4 tys. marek. Ci sami rabusie przebili następnie otwór w ścianie i dostali się do sąsiedniego kantoru loterii Lichtensteina i tu zabrali cygara wartości ogólnej 5 tys. marek. Niezadowoleni z tak nikłej operacji złodzieje pozostawili karteczkę z napisem +Nie opłaciło się+”.
Dodaj komentarz