Wspomnienie o mistrzu Stanisławie Skrowaczewskim
Stanisław Skrowaczewski/Fot. Wikimedia
Poznałem Pana Stanisława Skrowaczewskiego na początku lat siedemdziesiątych (studiując już w Paryżu), podczas jednego z koncertów w Theatre de Champs-Élysées. Byłem tam z moim Ojcem Waldemarem, który przedstawił mi samego Mistrza, swojego przyjaciela z lwowskiej szkolnej ławy. Czułem się ogromnie uprzywilejowany, zdając sobie sprawę, iż znajomość mego Ojca z artystą tej miary była swojego rodzaju olbrzymim skrótem w hierarchii znajomości, układów czy też innych relacji.
Po koncercie, na kolacji słuchałem ich rozmów, wspomnień, a także wypowiadanych przez dyrygenta jego artystycznych doświadczeń z różnymi orkiestrami. W tym okresie moje resume sprowadzało się do czterech linijek, włącznie z pierwszym zdaniem: jak się nazywam, kiedy się urodziłem i co robię. Różnica doświadczenia artystycznego była więc więcej niż drastyczna. W zasadzie nie odezwałem się tego wieczora. No cóż… wieczór się skończył, wróciłem na Ziemię a następny dzień przyjął codzienny, klasyczny profil młodego muzyka, który ubzdurał sobie być kiedyś na scenie.
Strugając mozolnie kolejny obojowy stroik, myślałem o przyszłym recitalu tu czy tam… zastanawiałem się z kim zagram, co zagram no i czy wniosę coś inną interpretacją, aby chociaż trochę zainteresować publiczność. A więc rozbieżność między poprzednim wieczorem a szarą codziennością Mając od dawna tendencje i chęci do wymachiwania rękami przed orkiestrą, postanowiłem podzielić się tym faktem z Panem Stanisławem. Tylko jak? Po koncercie i paru biernych rozmowach, dyskusja niespodziewanie przybrała bardziej zawodowy charakter ( a oto mi chodziło!) a więc, korzystając z pierwszej nadającej się okazji, natychmiast „zaatakowałem”.
Mistrza całą swoją wiedzą na tematy interpretacyjne, kontrapunktowe, orkiestracyjne, możliwości zmian artykulacji w poszczególnych instrumentach, czy też nawet bezpośredniego kontaktu z muzykami. Nawiązał się tak bardzo chciany przeze mnie profesjonalny kontakt i wymiana opinii. Swojego czasu, jeszcze w Warszawie, Ojciec mój zafundował mi oprócz lekcji fortepianu, prywatne nauczania w tej materii, także posiadałem już dość szeroką teoretyczną wiedzę na wspomniane tematy. W anielskim, wczesno werterowskim humorze wróciłem do swoich gór, do conservatoire, do recitali, ale już trochę inaczej.
Maestro zaraził mnie całkowicie swymi teoriami, możliwościami, oraz szerokimi kontaktami z wieloma innymi osobistościami. A poza tym, będąc obecnym na próbach, przedstawiał mnie orkiestrze nie tylko jako syna przyjaciela, ale jako przyszłego, prawdziwego artystę. No i stało się: w połowie lat osiemdziesiątych ląduję w Nowym Jorku, gdzie moja działalność solistyczna, zaczęła coraz częściej przybierać charakter solistyczno/dyrygencki. W 1988 zagrałem w recitalowej Sali Carnegie Hall a po koncercie Pan Stanisław zaadresował mi z tej okazji list polecający, który jak najbardziej pozytywnie wpłynął na dalszy rozwój relacji z tym prestiżowym miejscem i nie tylko.
Na przykład, poznałem tam Mr. Isaak Stern, jednego z najwybitniejszych skrzypków z którym to Maestro miał także bliski kontakt. Przez kolejne lata w Ameryce widywałem się okazjonalnie z Panem Stanisławem. A wszędzie gdzie występowałem i powoływałem się na znajomość z Nim, spotykałem się z głębokim uznaniem i wielkim respektem. Maestro Eleazar de Carvalho – inny gigant dyrygentury u którego później byłem w Yale z respektem pochylił głowę i pytał często o informacje z życia Pana Stanisława, prosząc jednocześnie o przekazanie pozdrowień.
Czas mijał…lata mijały…teraz nikogo już nie ma… Pozostały tylko radosne i ciepłe wspomnienia z beztroskich lat, parę zdjęć oraz korespondencja Ojca z Panem Stanisławem. Przed każdym niemal wyjściem na scenę, gdzie bym nie był, zawsze myślę o tych dwóch osobistościach… Przede wszystkim o Ojcu, który dał mi możliwość bycia artystą i o Maestro Skrowaczewski, który w prostych słowach umiał przekonać mnie do kontynuowania i uprawiania tego pięknego zawodu. I poświęcić temu swoje życie.
Dodaj komentarz