szukaj
Wyszukaj w serwisie


Sebastian Pawlina: wizja barykad z „Nędzników” Victora Hugo znalazła odbicie w Powstaniu Warszawskim

AH / 03.08.2024
Wiktor Hugo w 1854, fot. wikimedia (domena publiczna)
Wiktor Hugo w 1854, fot. wikimedia (domena publiczna)

W Paryżu, podobnie jak w Warszawie, barykady budowali przedstawiciele wszystkich warstw społecznych, zapominając o dzielących je różnicach, zjednoczeni we wspólnym celu, którym była wolność – powiedział w rozmowie z PAP Sebastian Pawlina, autor książki „Barykady ‘44” oraz współautor zbioru „Przetrwać ‘44”.


Polska Agencja Prasowa: W wydanych w ostatnim czasie dwóch książkach, których jest pan autorem i współautorem, pisze pan o swoistych symbolach Powstania Warszawskiego. Czasami są to symbole „nieoczywiste”, tak jest w przypadku historii poświęconej celowemu niszczeniu przez Niemców dorobku polskiej kultury oraz próbach jej ratowania. W jaki sposób w piekle Powstania Warszawskiego ratowano biblioteki, zabytki i dzieła sztuki?

Sebastian Pawlina: Musimy pamiętać, że nikt nie zakładał, że powstanie potrwa 63 dni. Nikt nie był przygotowany na ponad dwa miesiące życia w nieustannie bombardowanym mieście. Nie było więc planu zabezpieczania zbiorów sztuki. Oczywiście przed powstaniem dyskutowano, czy należy je chronić poprzez skupienie w jednym miejscu, czy raczej rozdzielić do wielu miejsc. W obliczu skali powstania żaden z rysujących się planów nie został wcielony w życie. Próbowano improwizować, zależnie od warunków panujących w danej części Warszawy i determinacji tych, którzy dążyli do uratowania choćby części dorobku kulturalnego miasta. Na Starym Mieście Zygmunt Miechowski zebrał grupę osób, która ratowała zabytki w sytuacji bez wyjścia, gdy cała Starówka była skazana na stopniową zagładę. W południowej części Śródmieścia Jan Zachwatowicz, wspólnie ze swoimi współpracownikami, przez niemal całe powstanie zbierał i ratował zabytki.

Poza próbami organizowania takich działań, w wielu miejscach działano ad hoc, na przykład, gdy odkrywano, że w jakimś mieszkaniu znajduje się niezwykle cenny księgozbiór lub kolekcja malarstwa. Sam właściciel, jego przyjaciele lub sąsiedzi starali się ratować ten dorobek przed pożarem, choćby poprzez ukrycie go w piwnicy. Szczególnym sposobem na ratowanie dorobku były apele władz, aby do budowy barykad nie używać cennych przedmiotów, takich jak książki lub maszyny do pisania. W pierwszych dniach powstańczego entuzjazmu na barykady trafiało wszystko, bo budujący je mieszkańcy Warszawy nie myśleli o przyszłości, ale wywalczeniu wolności tu i teraz.

PAP: Czy istnieją jakiekolwiek próby oszacowania jak wiele bezcennych dzieł sztuki udało się uratować?

S.P.: Takie rachunki strat były prowadzone po wojnie. Oczywiście są to bardzo przybliżone oszacowania, szczególnie gdy dotyczą księgozbiorów. Nie wiemy jak duża część została rozgrabiona i wciąż krąży po rynku antykwarycznym. Biblioteki (publiczne i naukowe) w różnych częściach miasta poniosły różne straty – od kilku do niemal 100 procent zasobów z 1939 roku. W kolekcjach prywatnych, gdzie nie prowadzono dokładnych spisów woluminów, dokonanie jakichkolwiek szacunków jest bardzo trudne.

PAP: Wspomniał pan o dosłownie pomnikowej postaci Jana Zachwatowicza, ale znacznie mniej znany jest wspomniany Zygmunt Miechowski „Kustosz”.

S.P.: Był bohaterem ratującym dzieła sztuki. Przed wybuchem wojny nie zdążył ukończyć studiów na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Egzamin magisterski zdał w podziemiu na dzień przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Jego talenty, wiedzę i skrupulatność dostrzegł w 1939 r. dyrektor Muzeum Narodowego Stanisław Lorentz. Polecił mu pracę w ówczesnym Muzeum Dawnej Warszawy. Podczas okupacji, ryzykując aresztowanie, fotografował zniszczenia dokonane przez Niemców w Zamku Królewskim. Dzięki interwencji Lorentza uniknął trafienia do obozu koncentracyjnego. Inwentaryzował zabytki, które Niemcy kradli z polskich zbiorów. Pozostawił po sobie liczne szkice tych artefaktów, które dziś są często jedynym śladem, który po nich pozostał. W momencie wybuchu powstania był na Starym Mieście. W ten sposób wypełniał polecenie Stanisława Lorentza, który nakazał mu strzeżenie zbiorów Muzeum Dawnej Warszawy, gdy on pełnił służbę w gmachu Muzeum Narodowego.

W pierwszych momentach powstania sprawiał wrażenie człowieka przerażonego tym co dzieje się wokół niego. Taki obraz wyłania się z pozostawionego przez niego dziennika. Są to często krótkie, urywające się notki, składające się z równoważników zdań, zapisane w maleńkim zeszycie. Z powodu braku kontekstu są dla nas trudne do zrozumienia. W kolejnych dniach Miechowski próbował odzyskać pewnego rodzaju równowagę i podjął pierwsze próby ratowania zabytków. W drugiej połowie sierpnia, gdy Starówka była już bliska upadku Miechowski otrzymał od władz cywilnych upoważnienie do wydawania poleceń osobom cywilnym i żołnierzom, aby pomagali mu w ratowaniu dzieł kultury. Wśród jego współpracowników była studentka Akademii Sztuk Pięknych, Ewa Faryaszewska, autorka kolorowych zdjęć z Powstania. Zginęła 28 sierpnia.

W obliczu skali dramatu operacja ta była skazana na niemal całkowite niepowodzenie. Kilka dni później nastąpił upadek tej dzielnicy. Z całego zespołu ratujących dzieła Starówki Miechowski chyba jako jedyny zdołał wyrwać się ze Starówki. Dotarł do Śródmieścia, a następnie na Powiśle. Brał udział w ratowaniu biblioteki Ordynacji Krasińskich na Okólniku. Udało się ją uratować, ale Niemcy spalili ją po powstaniu. Ratował także zbiory Biblioteki Politechniki Warszawskiej. Zginął w dniu swoich urodzin – 25 września. Dzień wcześniej został ranny, gdy stał w kolejce do studni. Można powiedzieć, że poświęcił swoje życie ratowaniu dorobku polskiej kultury.

PAP: W czasie Powstania Warszawskiego płonęły nie tylko budynki i dzieła sztuki, ale również stosy ciał ofiar niemieckich zbrodni. Do ich podpalania Niemcy wykorzystywali mieszkańców wziętych do niewoli i nazywanych Verbrennungskommando Warschau. Dlaczego Niemcom tak bardzo zależało na zatarciu śladów zbrodni ludobójstwa dokonanego na Woli i w innych dzielnicach Warszawy?

S.P.: Z czysto praktycznych powodów. W sierpniu 1944 r. dla wielu Niemców było już jasne, że wojna jest przegrana i po jej zakończeniu mogą odpowiedzieć za popełnione przez siebie zbrodnie. Nie chcieli więc pozostawiać ciał ofiar, które byłyby dla nich niemym oskarżycielem. Nie było możliwości ich zakopania, tak jak miało to miejsce na wschodzie, podczas ludobójstwa dokonanego na Żydach. Zwłoki palono również w obawie przed wybuchem epidemii w środku lata. Stosy zwłok często były złożone z setek ciał, co sprawiało, że Niemcy bardzo bali się chorób. Ten powód prawdopodobnie był dla Niemców ważniejszy niż ryzyko poniesienia odpowiedzialności za zbrodnie.

PAP: Zauważa pan, że Niemcy „łamali charaktery” członków Verbrennungskommando. W jaki sposób zmuszano więźniów do pracy przy zacieraniu śladów zbrodni?

S.P.: Była to metoda sprawdzana przez nich niemal od początku wojny. Stawiali żądania ludziom, którzy bardzo łatwo mogli wyobrazić sobie swoją śmierć. Członkowie Verbrennungskommando widzieli na własne oczy egzekucje mieszkańców miasta. Zdawali sobie sprawę, że w każdej chwili mogą podzielić los mordowanych. Stali w tłumie, z którego wyciągano po kilkanaście lub kilkadziesiąt osób i rozstrzeliwano. O ich losie mógł zdecydować jeden gest, na przykład krzywe spojrzenie na jednego ze strażników lub potknięcie. Znamy mnóstwo relacji o mordowaniu mieszkańców miasta, którzy upadali i już nie wstawali, bo podbiegał do nich żandarm lub funkcjonariusz innej niemieckiej formacji i oddawał strzał. To przekonanie, że od śmierci dzielą ich sekundy sprawiało, że sami wykreślali się ze świata żywych. To przekonanie było tak silne, że często zazdrościli tym, którzy już zginęli. Trudno wyobrazić sobie i pojąć to, co czuli ci ludzie. Możemy tylko próbować opisywać ich emocje, ale w tych rozważaniach dochodzimy do punktu, w którym trudno pojmować zachowania osób znajdujących się w takiej sytuacji.

PAP: Jednak mimo wszystko próbowali przetrwać. Czy jesteśmy w stanie zrekonstruować losy członków Verbrennungskommando?

S.P.: Z pewnością jesteśmy w stanie odtworzyć ich marszrutę po dzielnicach Warszawy. Jej przebieg pokrywał się z działaniami oddziałów niemieckich dokonujących kolejnych zbrodni. Podążali za nimi zacierając ślady mordów i paląc kolejne stosy ciał. Możemy co do dnia odtworzyć na jakich ulicach i podwórkach kamienic pracowali. Po kilku dniach doszli do wielkiej sprawności w wykonywaniu swojej pracy.

Niestety nie wiemy, jak potoczyły się ich dalsze losy. Znamy relacje zaledwie kilkunastu uczestników Verbrennungskommando, którym udało się uciec. Prawdopodobnie cała reszta po wykonaniu zadań przydzielonych im przez Niemców została rozstrzelana, a więc stało się to, czego się bali i przewidywali. Posiadamy relację o planowanym przez Niemców zwiększeniu Verbrennungskommando. Przyprowadzona grupa mężczyzn miała pomóc dotychczasowym więźniom, ale z jakiegoś powodu Niemcy zrezygnowali z tego pomysłu i w ciągu kilku minut rozstrzelali wszystkich. Nie wiemy jak wiele takich grup miało zostać przeznaczonych do palenie zwłok, ale ostatecznie wszystkie zostały przez Niemców wymordowane.

PAP: Barykadom, które są symbolem Powstania Warszawskiego poświęcił pan całą książkę. Jedno z czasopism walczącej stolicy, „W walce. Dziennik Starego Miasta” pisało, że „dziś cała Warszawa jest barykadą”. Jakie było znaczenie barykad dla przebiegu walk, szczególnie tych najważniejszych barykad, takich jak ta w Alejach Jerozolimskich?

S.P.: Zacznijmy od najbardziej oczywistej funkcji barykad w walczącym mieście. Dzięki barykadom powstanie przetrwało tak długo. Gdy po pierwszych godzinach walki okazało się, że powstańcom nie udało się osiągnąć żadnego z najważniejszych celów, takich jak zdobycie lotnisk oraz mostów, to powstanie znalazło się w impasie. W tak trudnej sytuacji zryw uratowali cywile, którzy zaczęli wznosić barykady, aby zablokować dzielnice choćby częściowo opanowane przez powstańców. W pierwszych godzinach i dniach Niemcy byli kompletnie zdezorientowani, dopiero około 4 sierpnia zaczęli działać według planów. W tych trzech kluczowych dniach powstanie mogło okrzepnąć dzięki barykadom wznoszonym przez ludność cywilną, a powstańcy mogli uwierzyć, że nadciąga pomoc. Znaczenie barykad najlepiej widać w takich częściach miasta jak Stare Miasto. Bardzo łatwo było zablokować wąskie uliczki otoczone wysokimi kamienicami. To sprawiło, że powstańcy mogli bronić się mimo ogromnej dysproporcji sił i środków technicznych. Z czasem prowizoryczne barykady zaczęto rozbudowywać dzięki wsparciu oddziałów saperskich Armii Krajowej.

Bardzo istotny był także aspekt psychologiczny. Wspomniany już cytat z jednego z powstańczych czasopism oddaje nastrój w którym „barykada stała się Polską”. W wielu ówczesnych opiniach i dyskusjach panowało przekonanie, że Polska, która odrodzi się po powstaniu będzie Polską lepszą, bardziej sprawiedliwą. W powstaniu bardzo wiele mówiono o tym jaka ma być Polska. Ten wątek jest wciąż zbyt rzadko poruszany przez historyków. Warszawa stała się jakby bardziej spójna społecznie. Mieszkańcy miasta widząc walki toczone na barykadach odruchowo czuli się częścią tej wspólnoty. To zresztą element wielu wystąpień powstańczych. Pamiętajmy, że ówczesnym barykady kojarzyły się m.in. z rewolucjami XIX wieku.

PAP: W tym kontekście czytelników może zaskoczyć, że już na wstępie przywołuje pan romantyczną wizję barykady z powieści Victora Hugo w 1832 r. Skąd to skojarzenie?

S.P.: To wówczas barykada stała się „pełnoprawnym obywatelem Paryża” i Francji. To tam wybuchało najwięcej rewolucji. Barykady zawsze były orężem strony słabszej. Nie musi budować barykad ktoś, kto ma na tyle dużo siły, aby pokonać przeciwnika w otwartym starciu. Wizja barykad z „Nędzników” Victora Hugo znalazła odbicie w Powstaniu Warszawskim. Tam, podobnie jak w Warszawie, budowali je przedstawiciele wszystkich warstw społecznych, zapominając o dzielących je różnicach, zjednoczeni we wspólnym celu, którym była wolność. To symboliczne znaczenie barykady, jako miejsca jednoczącego ludzi trwa do dziś.

PAP: Mówi się, że ludności cywilnej, która wznosiła barykady poświęcono w historiografii Powstania Warszawskiego zbyt mało miejsca. A pana zdaniem jaki aspekt historii sprzed osiemdziesięciu lat powinien zostać bardziej doceniony przez historyków?

S.P.: Rzeczywiście opracowań poświęconych ludności cywilnej jest niewiele, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę jak wiele książek napisano o warstwie politycznej i wojskowej Powstania Warszawskiego. Wydaje się jednak, że jeszcze bardziej pomijany jest wątek traumy wojennej. Gdy przyjrzymy się wynikom badań nad traumą wojenną w polskim społeczeństwie, to dostrzeżemy, że odsetek Polaków odczuwających jej skutki sięga 30 procent. Średnia dla Europy to mniej niż 10 procent. To zastanawiające dla specjalistów z całego świata. To zagadnienie jest niemal zupełnie pomijane, a przecież jest to sprawa kluczowa dla całego społeczeństwa. Osoba cierpiąca z powodu traum jest z jej powodu obciążona także wieloma innymi schorzeniami.

Żyjemy w społeczeństwie „przedłużonej traumy”, w pewien sposób wciąż płacimy rachunek za II wojnę światową, szczególnie że w PRL nie można było mówić o wielu sprawach związanych z przeszłością. Te wszystkie strachy i smutki, które nie zostały wyrzucone tuż po wojnie trwają do dziś. Przykładem jest opowiedziana w „Barykadach” historia aktora Zbigniewa Blichewicza ps. „Szczerba”, który 1 sierpnia 1944 r. po otrzymaniu rozkazu wzięcia udziału w budowie barykady poczuł, że jest komuś potrzebny i bierze udział w czymś niezwykle ważnym. Wierzył, że powstanie zakończy się zwycięstwem i odrodzeniem Polski, w której chce żyć.

W kolejnych tygodniach, gdy zrozumiał, że powstanie będzie klęską, stał się człowiekiem złamanym. W ostatnich dniach zrywu próbował popełnić samobójstwo, ale został powstrzymany przez swoich żołnierzy. Po wojnie wyemigrował wraz z żoną na Zachód, ale ich życie było niezwykle gorzkie, ponieważ zdawali sobie sprawę, że ludzie, którzy byli im bliscy, zginęli na darmo. W 1959 r. jego żona popełniła samobójstwo. Kilka tygodni później „Szczerba” również zdecydował się na ten krok pozostawiając list: „Próbowałem żyć, ale nie potrafię”. Jego przyjaciele mówili, że wiara, którą miał w sobie w pierwszych dniach powstania załamała się w konfrontacji z rzeczywistością i nie potrafił się już podnieść. To obraz Powstania Warszawskiego, o którym niemal nigdy nie mówimy.

Książki Sebastiana Pawliny ukazały się nakładem Wydawnictwa Wielka Litera („Przetrwać ’44. Mozaika pamięci o Powstaniu Warszawskim) oraz Wydawnictwa Znak Horyzont („Barykady ’44. Nadzieja i wspólnota”).

źródło: PAP

 

czytaj też:

Sportowcy i Powstańcy – Warszawa 1944 >>>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Avatar użytkownika, wgrany podczas tworzenia komentarza.


2024-12-22 00:15:14