Guillaume de Louvencourt: nie interesuje mnie otaczanie się zbytkiem
Guillaume de Louvencort fot. polskiFR
W drugiej części rozmowy hrabia Guillaume de Louvencourt opowiada o swojej działalności artystycznej, terapeutycznej i dobroczynnej, a także o życiu prywatnym. “Nie interesuje mnie otaczanie się zbytkiem. Nie potrzebuję jachtu i drogich błyskotek. Dla mnie luksusem jest możliwość wspierania finansowego projektów, w których widzę sens. To jest wolność i wielkie szczęście – przyznaje w rozmowie z portalem polskiFR potomek słynnego rodu Poniatowskich.
Pańska żona wywodzi się też z nobliwej rodziny. Ma korzenie albańsko-greckie, pośród jej przodków znajduje się sam Skanderbeg…
Tak, choć urodziła się we Francji. Interesuje się Grecją. Jest z wykształcenia choreografem. Wspiera mnie bardzo w mojej pasji, jaką stała się działalność charytatywna w Polsce. Rozumie, jak bardzo ważne są dla mnie coroczne wyjazdy do Polski.
Wystawne życie nigdy Pana nie pociągało?
Nie, zupełnie nie potrzebuje otaczania się zbytkiem. Nie potrzebuję jachtu i drogich błyskotek. Dla mnie luksusem jest możliwość wspierania finansowego projektów, w których widzę sens. To jest wolność i prawdziwe szczęście. Nigdy nie zapominam słów z Ewangelii według św. Mateusza (Mt 35-36)”Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” Jeśli każdy z nas choć trochę pomoże pomóc drugiemu człowiekowi, sprawia, że świat staje się lepszym miejscem.
Bardzo mocno angażuje się Pan w działalność dobroczynną, zwłaszcza w Polsce. Skąd ta potrzeba?
Biorę przykład z moich dziadków Poniatowskich. Także moje osobiste doświadczenia uwrażliwiły mnie na potrzeby innych. W młodości byłem bliski samobójstwa. Udałem się na pielgrzymkę do Chartres i tam się całkowicie nawróciłem. Wiara jest dla mnie źródłem siły i motywacji. Ogromny wpływ miała na mnie także Maria Pohl – Polka, która pracowała w naszym domu, gdy dorastałem. Była dla mnie jak rodzina. Na stare lata postanowiła wrócić do Polski. Prosiła mnie, bym ją odwiedził. Dotarła do mnie wiadomość, że zmarła, przyjechałem bez wahania. Pamiętam jak stanąłem nad jej grobem i powiedziałem “widzisz Mario, przyszedłem, dotrzymałem obietnicy”. To był 1989 rok, gasnący komunizm, bieda – byłem wstrząśnięty. Już wtedy zrodziło się we mnie pragnienie pomocy Polakom.
W 2011 Stowarzyszenie Polsko-Francuskie „Nadzieja” z Roche la Moliere zaproponowało mi, bym zaangażował się w akcje charytatywne w Polsce. Pierwszym wyzwaniem była pomoc Magdalenie Pierzynie, której z powodu choroby nowotworowej amputowano nogę. Chodziło o zebranie pieniędzy na solidną protezę, która umożliwiłaby jej normalne funkcjonowanie i studia. Pojechałem do Polski i zaangażowałem się w tę historię. Wówczas po raz pierwszy otoczyły mnie media – to było niezwykłe doświadczenie. W pewnym momencie trwania konferencji prasowej wstał mężczyzna, który powiedział, że reprezentuje firmę produkującą sprzęt medyczny i zadeklarował obniżenie ceny protezy wartej 60 tysięcy euro. Wtedy zrozumiałem, że moje działania mogą coś zmienić. W sprawę zaangażowała się potem Martyna Wojciechowska, Szymon Majewski i Krzysztof Wielicki. Pieniądze zostały zebrane. Magda dzięki temu nie tylko zdobyła nowoczesną protezę, ale mogła ją przetestować podczas ważnej misji. Podróżnik Tomek Michniewicz zabrał Magdę ze sobą do Afryki, by pomagać zagrożonym wyginięciem czarnym nosorożcom.
To wspaniały, piękny finał i inspirująca ewolucja tej dramatycznej historii.
Tak, to historia, jak z jakiejś bajki. Bycie częścią tej akcji było dla mnie prawdziwym zaszczytem. Trzy razy przyjechałem do Polski dla Magdy. Bardzo chciała, żebym uczestniczył w jej ślubie, niestety strajki na lotniskach uniemożliwiły mi podróż.
W jakie inne akcje angażował się Pan?
Pomogłem jednej organizacji społecznej w Gdyni – zapewniłem im środki na budowę mobilnej sceny teatralnej. Były też przypadki pojedyncze, jak młoda dziewczyna, której matka chorowała na bardzo ciężki nowotwór i nie miała pieniędzy na dalsze leczenie. Ich życie było bardzo ciężkie. Jedyną nadzieją były drogie leki ze Stanów Zjednoczonych. Pokryłem koszty ich zakupu. Niestety kobiety nie udało się jej uratować. Ostatnią akcją w Polsce był koncert charytatywny w Lublinie na rzecz rodziny, wychowującej niepełnosprawne dziecko. Stowarzyszenie Pierwsza Szansa pomogło nam zorganizować koncert, na którym wystąpili Duo Hika, Jacek Giszczak z zespołem Nowy Rock oraz aktorka Elisabeth Duda. Pomaganie niepełnosprawnym jest dla mnie szczególnie ważne, sam temat jest mi bliski, doskonale rozumiem, z jakimi wyzwaniami musi zmagać się rodzina, opiekując się takim dzieckiem.
Pomagają mi ludzie w Polsce. Otrzymałem wiele wsparcia od Leszka Konarskiego, dziennikarza. W mojej „polskiej ekipie” obecnie najbardziej pomaga mi jest para – Tomasz i Hanna Przybysz. Wożą mnie po Polsce, dbają o logistykę. Co zabawne, nie mówią ani po angielsku ani po francusku. Jednak udaje nam się znakomicie porozumieć dzięki współczesnej technologii. W Gdańsku pomaga mi z kolei Adrianna Olkowska. To wszystko jest dla mnie niezmiernie ważne. Mam to ogromne szczęście, że decyduję o tym, co robię w życiu. Jestem osobą głęboko wierzącą, to co robię, daje mi przekonanie, że jeśli odejdę jutro, nie będę niczego żałował. Nie pomogę całemu światu, ale te drobne gesty przyczyniają się do tego, że czuję się szczęśliwym człowiekiem.
Czy myśli Pan, że jako zwykły człowiek mógłby Pan także tak skutecznie działać?
Jest rzeczą naturalną, że moje nazwisko przyciąga uwagę, a zainteresowanie się mediów jest zawsze kluczem do sukcesu. To zawsze dzięki wam pojedyncze historie są nagłaśniane, a życie tych ludzi może się przez to zmieniać. Działanie w Polsce jest dla mnie bardzo ważne, Trochę żyje tam, trochę w Polsce.
Jakie ma Pan teraz plany związane z Polakami, czy Polonią?
Dostałem zaproszenie do Nord-Pas-de-Calais, do miejscowości Hénin-Beaumont – 28 września będę tam na prośbę Jérôme Antochewicza-Lewinskiego.
Także będę kontynuować działalność charytatywną. To dla mnie bardzo ważne, to też moja osobista definicja szlachetności. Podkreślę raz wtóry, nie interesuje mnie luksus – już go zaznałem, najbardziej wzrusza mnie prostota. To trochę na przekór wszystkim moim rówieśnikom. Naprawdę wiodę bardzo skromne życie i czyni mnie to człowiekiem szczęśliwym. Mam szczęście, że moja żona, z którą dzielę życie już od 22 lat, podziela moje podejście.
Jak to się stało, że zafascynował się Pan teatrem?
Wszystko zaczęło się w École des Roches. Tam zainteresowałem się teatrem. Poznałem tam też Vincenta Cassela. Graliśmy razem. To było 1979 roku. Potem, po ukończeniu Le Cours Simon w Paryżu, znalazłem się w Libanie. Zajmowałem się tam dziećmi ocalałymi z wojny. W szczególności opiekowałem się jednym chłopcem chorym na autyzm. Chciał bardzo spróbować swoich sił w teatrze. Dwa miesiące zajęło nam opanowanie tekstu. Wystawialiśmy Ionesco i Szekspira. To było coś fantastycznego. Teatr pomagał bardzo tym dzieciom. Wszystkie powojenne syndromy były łagodzone przez występy na scenie. Podchodziłem do każdego przypadku indywidualnie – wynajdywałem konkretne teksty, które pomagałyby skonfrontować się z lękami i przez powtarzanie stopniowo dawały się oswoić. Praca przynosiła znakomite efekty, pamiętam, że nie chcieli mnie wypuścić do Francji. Chcieli, żebym kontynuował.
Następnie pracowałem we Francji. Zapisałem się do École Supérieure du Spectacle i tam zgłębiałem tajniki warsztatu nauczyłem się śpiewać, tańczyć i stepować. Przez dwa lata uczyłem się więcej, niż inni.
Kontynuował Pan dalej pracę z osobami dotkniętymi traumą?
Tak, pracowałem zarówno z niepełnosprawnymi, jak i osobami naznaczonymi, np. z kobietami, które doświadczyły przemocy domowej. To było bardzo poruszające doświadczenie. Zanim zacząłem z nimi pracę, dokładnie prześwietlono mój życiorys, żeby upewnić się, że nie przejawiałem nigdy skłonności do przemocy. Powoli się poznawaliśmy. Ich historie były wstrząsające. Nigdy nie miały wcześniej do czynienia z teatrem. Kiedy na premierze tłumnie przybyła publiczność oklaskiwała je na stojąco, wszystkie miały łzy w oczach.
Nie ciągnęło Pana do kontynuowania kariery w filmie, czy telewizji?
Nigdy mnie to nie interesowało. Miałem oferty z telewizji. Zdecydowanie wolałem teatr. Teraz skupiam się na audiobookach. Współpracuję z pięcioma wydawnictwami. Pracuję w domu, mam swoje studio. Zaangażowałem się także w pomoc niewidomym aktorom w postaci specjalnie skonstruowanej mobilnej sceny, z wypukłościami wyczuwalnymi stopą. Koncepcja mojego pomysłu została z powodzeniem zastosowana w jednym z paryskich teatrów. W 2005 roku dostałem za ten projekt złoty medal na Concours Lépine. Nie jestem zresztą pierwszym wynalazcą w rodzinie – mój dziadek André Poniatowski stworzył podwozie samochodowe, wykorzystywane przez pojazdy NATO, a także zaprojektował czołg. Zaś przyrodni brat mojej babci Poniatowskiej wynalazł specjalny silnik, który w swoim samolocie wykorzystał sam Charles Lindbergh.
Dodaj komentarz