Być przygotowanym na nagłą śmierć i robić swoje
fot. archiwum s. Ewy Harasymiuk SBDNP
Wierzę w zwycięstwo Ukraińców. Nie wiemy kiedy nastąpi pokój. Odbudowa – to będzie dopiero zadanie. Domy odbudować można w miarę szybko. Odbudować ruinę moralną, pomóc w gojeniu ran, które powstały w ludziach – to jest problem; problem nienawiści. Jak się z tym zmagać (…)? To jest naprawdę bardzo poważny problem i będzie poważny problem – podsumowała rozmowę z portalem Polskifr.fr s. Ewa Harasymiuk SBDNP, służebniczka dębicka pracująca w Charkowie. Zapraszamy do poniższej lektury, pełnej zwrotów akcji, dramatycznych decyzji i kontaktów z prawdziwą tragedią. Dziś pierwsza rocznica inwazji Rosji na Ukrainę.
S. Ewa Harasymiuk SBDNP po raz pierwszy na ziemi ukraińskiej znalazła się w 1993 r., a konkretnie w Winnicy, gdzie wraz z drugą siostrą udała się do klasztoru ojców kapucynów, którzy wówczas odzyskali klasztor po czasach Związku Radzieckiego. W tym klasztorze pracował brat współsiostry s. Ewy. „Pojechałam chyba bardziej z ciekawości, a nie gorliwości” – wspomina s. Ewa po latach. „Powiem szczerze, że wtedy przeżyłam ogromny szok (…). To, co zobaczyłam, przerosło moje wyobrażenia. Klasztor braci kapucynów był zburzony, w miejscu krzyża był sierp i młot. Tam, gdzie był chór, komuniści zrobili toaletę za ołtarzem. Kościół był w stanie ruiny, ale już służył wiernym. Zbite tynki, goła cegła, podłoga była tylko na środku w głównej nawie i na takim wielkim materiale wisiał krzyż franciszkański z San Damiano. Wtedy przyszło mi na myśl słynne zdanie: +Franciszku, idź, odbuduj mój kościół+” – opowiedziała nam s. Ewa.
Służebniczka podkreśliła, że w tamtym momencie zaczęła się jej miłość do udręczonego, prześladowanego kościoła na Wschodzie. „To się stało w jednym momencie. Nasze zgromadzenie jeszcze wtedy nie pracowało na Wschodzie, chociaż już siostry zaczęły wyjeżdżać z Polski i zakładać placówki. Wiedziałam, że ja tu wrócę. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział: +Słuchaj, czy możesz zostać?+, to prawdopodobnie nie wróciłabym nawet po rzeczy do Polski” – powiedziała nasza rozmówczyni.
Realizacja wschodnich marzeń
Przełożona s. Ewy wiedziała o jej marzeniach związanych z wyjazdem na wschód. Ziściły się one w 1994 r., choć miejscem wyjazdu okazała się nie Ukraina, ale Białoruś. „Chyba w 1992 r. dwie nasze siostry pojechały na Białoruś. Dwa lata później zapadła niespodziewana dla mnie decyzja mojej przełożonej generalnej” – powiedziała s. Ewa, wspominając tamte wydarzenia. Jej praca na Białorusi nie trwała jednak długo ze względu na trudną sytuację polityczną.
Tym samym s. Ewa znów znalazła się w Polsce, gdzie spędziła kolejnych 5 lat. W 2002 r pojawiła się kolejna okazja na wyjazd, ale tym razem już na Ukrainę. Był to pierwszy dom sióstr służebniczek na Chmielnicczyźnie, w Gródku Podolskim, w parafii księży marianów. Jedna siostra pojechała do domu starców (domu miłosierdzia), a s. Ewa została skierowana do pracy jako katechetka.
Po dwóch latach pojawiła się prośba z… Rosji, a konkretnie z Samary. Dwie służebniczki założyły dom w tym mieście. Ważnym motywem do wyjazdu była znajomość języka rosyjskiego. Po kilku latach s. Ewa musiała jednak opuścić Rosję ze względów zdrowotnych.
W 2019 r. pojawiała się kolejna prośba o wyjazd na Ukrainę, znowu do Gródka. W maju 2021 r. siostry przyjechały do marianów do Charkowa. Podjęły pracę parafialną. „Powiedziałabym, że w Charkowie była nawet trudniejsza sytuacja duszpasterska niż w Samarze. Jest pięć parafii katolickich. W Samarze była tylko jedna jedyna parafia” – wspominała s. Ewa. „Przyjechałyśmy tutaj z radością. Byłyśmy życzliwie przyjęte przez parafię i naszych duszpasterzy. Nikt nie myślał, że po paru miesiącach nastąpi takie wydarzenie, którego chyba nikt się nie spodziewał…” – zaznaczyła nasza rozmówczyni, nawiązując do pamiętnego 24 lutego 2022 r.
W Charkowie katolicy są zdecydowaną mniejszością. „Pojawiały się pytania: +A czy u katolików też jest Chrystus? Czy wy też wierzycie w Jezusa?+ Od takich rzeczy trzeba zaczynać, rozmawiać. To nie znaczy, że ten ktoś jeszcze raz przyjdzie do Kościoła, ale wiemy, że czasem od takich prostych rozmów, ale życzliwych wyjaśnień, czasami ktoś wraca. To jest ta nasza posługa, czasami niezrozumiała w Polsce, gdzie jest duszpasterstwo masowe. Tutaj nie” – opowiedziała s. Ewa.
Początek i rozwój tragedii
Wybuch wojny gwałtownie pokrzyżował plany s. Ewy i innych sióstr. „23 lutego ubiegłego roku ksiądz proboszcz zatelefonował do mnie i powiedział, że wraca od księdza biskupa. Ks. Biskup powiedział, żeby jutro siostra była gotowa do wyjazdu, bo szykuje się wtargnięcie Rosjan na terytorium Ukrainy; będzie wojna. Ks. Biskup już wcześniej przygotowywał nas do tego, bo już wcześniej były napięcia. Europa też o tym słyszała, że wojska rosyjskie gromadzą się przy granicy z Ukrainą. W Donbasie już tak naprawdę od 2014 r. trwa wojna z Rosją” – opowiedziała nam s. Ewa, wspominając tragiczne lutowe dni ubiegłego roku.
Bp charkowsko-zaporoski Paweł Gonczaruk (Pawło Honczaruk) poprosił księży pracując na terenie jego diecezji, żeby zastanowili się i przemyśleli, czy zostają, czy wyjeżdżają. Podkreślił, że nie mógłby ich zmusić do pozostania i w razie wyjazdu nie miałby pretensji. Powiedział jednak, że on zostaje na swoim miejscu do śmierci.
W Charkowie pracuje pięć zgromadzeń sióstr w małych wspólnotach 2-3 osobowych. Siostry zostały poproszone przez biskupa, żeby raczej przygotowały się do ewakuacji.
Siostry wyjechały busem 24 lutego. „To było dla mnie straszne, ogromnie trudne, nie chciałam wyjeżdżać. Trzeba było posłuchać” – wspominała s. Ewa Harasymiuk.
Zakonnice planowały wyjazd o 9:00, ale już o 5:00 rano pojawił się ostrzał Charkowa. „Zaczęła się panika w mieście, zaczął się ogromny ruch, ludzie zaczęli wyjeżdżać. 20 km jechałyśmy 3,5 godziny” – wspomina s. Ewa tamte wydarzenia, do dziś z przejęciem.
Siostry na krótko zatrzymały się jeszcze pod Charkowem i planowały dojechać do Gródka na Chmielnicczyźnie. Przez Kijów już nie można było jechać, więc objeżdżały Ukrainę naokoło. Za Winnicą zaczęły się ogromne korki do 30, 40 km. „Było to bardzo niebezpieczne, bardzo trudne. Dla mnie w ogóle to było trudne, że muszę wyjechać z parafii. Nie mogłam sobie tego poukładać, że wyjeżdżamy, a ludzie zostają. Ktoś mi powiedział: +Dzielisz los narodu, dzielisz los Ukraińców, nie rób sobie żadnych wyrzutów+. Tak to wyglądało w tych pierwszych dnach wojny, a potem to już strach, niepokój” – kontynuowała wspomnienia s. Ewa.
„Charków był bardzo mocno zaatakowany (…). Wyjechały po kolei wszystkie siostry. Biskup przygotował ewakuację. Nie wiedzieliśmy na jak długo, tego nie wiedział nikt. Marianie zostali. Ks. Biskup i księża z katedry też zostali” – powiedziała nam służebniczka dębicka.
Pod kościołem w jednej z charkowskich parafii schroniło się ok. 100 osób. W parafii, w której pracowała s. Ewa, jest pomieszczenie pod kościołem bez okien, więc tam również można było się schronić. Kilkadziesiąt osób z tej opcji skorzystało. Ostrzał był ciągły, wybuchy non-stop. Ludzie przemieszczali się. Do dziś w klasztorze mieszka 8 osób. Z przerażeniem wspominają ten dwumiesięczny, trudny czas.
S. Ewa podkreśliła znaczącą skalę pomocy oferowanej Ukraińcom przez ich rodaków. „Na przykład w Gródku ludzie ogromnie się mobilizowali i zanim zaczęła docierać pomoc z Polski, to miejscowi ludzie już ruszali z pomocą. To jest fakt” – powiedziała s. Ewa Harasymiuk.
Charków rok później
Wybuchy są nadal. „Sytuacja ciągle nie jest ustabilizowana. Bywa tak, że nieraz nawet i cały dzień wyją syreny, też w nocy. Jest niebezpieczeństwo nalotu. Samoloty rosyjskie raczej tu nie latają, ale są przenoszone pociski” – opowiedziała nam służebniczka.
A jak wyglądał powrót sióstr do Charkowa? „Wróciłam do Charkowa na początku września ubiegłego roku. Jeszcze wtedy miasto było praktycznie puste. Pierwszy szok, jaki przeżyłam po przyjeździe, to brak oświetlenia. Jak wjechaliśmy, to myślałam, że to jest jakaś wioska, a nie nasz Charków. Teraz o godz. 23:00 jest godzina policyjna, więc też jest ciemno w mieście. Już jest zdecydowanie większy ruch. Ludzie wracają, mimo że jest zagrożenie” – zrelacjonowała s. Ewa.
Zdarzają się okresy, trwające nawet tydzień, kiedy ataków nie ma, ale teraz już codziennie Charków jest ostrzeliwany. Od parafii s. Ewy do granicy rosyjskiej jest zaledwie 30 km. Rakiety lecą ok. 40 sekund. Spadają na zakłady przemysłowe i bloki mieszkalne. Obrona przeciwlotnicza zazwyczaj nie ma szans, aby zareagować na czas.
„Drugi szok, jaki przeżyłam, to jak pojechaliśmy do Sałtowki – najbardziej zniszczonej dzielnicy miasta. W tej chwili już tam jest ksiądz. Przez pewien czas księża z naszej parafii jeździli przez całe miasto, żeby tam ludziom wodę zawieźć. Ksiądz mi przysyłał do Gródka SMS-y, co trzeba kupić, jakie leki. Tam nic nie było czynne, wszystkie apteki zamknięte” – opowiedziała s. Ewa.
Od pewnego księdza s. Ewa usłyszała, że „Charków wygląda jak po wybuchu jądrowym. Jest wrażenie, jakby miasto całkowicie wymarło”. To było przed Wielkanocą 2022. Nie było ludzi, nie było samochodów.
S. Ewa podkreśliła, że ważną pracę wykonują służby komunalne Charkowa. „Miasto jest posprzątane. Tam, gdzie są ruiny, tego jeszcze nie dało się odbudować i nie wiem kiedy się odbuduje. Nie ma się wrażenia, że to jest jakaś ruina, przynajmniej w centrum miasta” – oceniła nasza rozmówczyni. Na podkreślenie zasługuje też ofiarna praca służb energetycznych. W czasie jednego z nalotów poważnie uszkodzono infrastrukturę energetyczną. Potem zbombardowano też instalacje zastępcze. Służby jednak nie poddały się i przywróciły mieszkańcom energię.
„Nie wiesz, co będzie za godzinę, szczególnie wieczorem. Oni atakują głównie w nocy. Te ciągle wyjące syreny – to działa na psychikę” – podkreśliła s. Ewa.
Ukraina cierpi, ale wierzy
„Ukraińcy wierzą w zwycięstwo Ukrainy, chociaż to jest bardzo złożona sprawa. Tak naprawdę nikt nie wie, kiedy to zwycięstwo nastąpi. Ukraina tej wojny nie rozpoczynała ani w 2014 r., ani tym bardziej teraz. Ukraina została zaatakowana, to wojna zaborcza. Oni bronią swojego kraju, ale za tym wszystkim jeszcze idzie polityka” – oceniła s. Ewa Harasymiuk.
Ludzkie tragedie są wszechobecne. „Widzimy dramat ludzi. Zaryzykowałabym stwierdzenie: mało jest rodzin, których ta tragedia wojny nie dotknęła w sposób bardzo mocny. Mąż czy syn na froncie, synowa z dzieckiem na Zachodzie Europy czy gdzieś dalej. Małe jest prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek ta rodzina się scali. Są tysiące albo dziesiątki tysięcy takich sytuacji. Jedne płaczą, bo mężowie, bracia czy synowie idą na front. Oni płaczą, ponieważ ich żony z dziećmi powyjeżdżały i prawdopodobnie nie wrócą” – zrelacjonowała dla czytelników polskifr.fr s. Ewa.
Podzieliła się dramatem pewnej wolontariuszki. „Mamy tu wolontariuszkę w naszej parafii, która jest pielęgniarką na oddziale, gdzie przywożą rannych żołnierzy. Mówi: +Podłączam kroplówkę i się odwracam, bo mi łzy ciekną jak ja słucham tego, co ci chłopcy mówią+”. Jedni mówią, że już nie mają żony, bo wyjechała z dzieckiem. Inni mówią, że wracają na front i następnym razem mogą już nie wrócić” – opowiedziała służebniczka, przywołując słowa wolontariuszki.
„Nasz ks. Proboszcz jest bardzo dzielnym człowiekiem” – podkreśliła s. Ewa. „Marianie z Warszawy naszych księży określili jako tych dwóch, co nie chcieli uciekać. Gdy wróciłam, zobaczyłam, ile ci nasi ojcowie tutaj w parafii przeżyli, jak oni dzielnie pracują i wspierają ludzi, parafian i w ogóle kogokolwiek, kto potrzebuje pomocy. To trzeba podkreślić” – zaznaczyła s. Ewa.
Nasza rozmówczyni wspominała też wyjazdy na tereny, gdzie dramat wojny rysuje się szczególnie wyraziście. „Pojechaliśmy z ks. Proboszczem na wyzwolone tereny Charkowszczyzny, gdzie była okupacja. Nie wiedziałam, czy to mi się śni czy jestem na jakimś planie filmowym, czy to jest rzeczywistość. Moje pokolenie nie przeżyło wojny. Znamy to z opowiadań naszych rodziców albo z obrazów. Po prostu wjeżdżasz w kolumnę obłoconych czołgów, które jadą na front. Przejeżdżamy przez wioskę, gdzie nie ma ani jednego całego domu, gdzie jest jedna wielka ruina, gdzie są rozbite czołgi, rozbite wozy bojowe” – zrelacjonowała s. Ewa Harasymiuk.
Służebniczka odwiedziła też miejsce, gdzie rozegrała się jedna z największych tragedii tej wojny. „W Iziumie jest las, gdzie byli pochowani zamordowani cywile, itd. To już było po ekshumacji tych grobów, kiedy tam pojechaliśmy. To był po prostu szok, że to jest rzeczywistość, że to się nie śni. Tam jest cierpienie i krew tych ludzi” – wspominała z bólem s. Ewa. „Każda wojna jest niesprawiedliwa. Na wojnie nie ma wygranych” – oceniła.
„Ja też wierzę w zwycięstwo Ukraińców. Nie wiemy kiedy nastąpi pokój. Odbudowa – to będzie dopiero zadanie. Domy odbudować można w miarę szybko. Odbudować ruinę moralną, pomóc w gojeniu ran, które powstały w ludziach – to jest problem; problem nienawiści. Jak się z tym zmagać? Jak mówić o jakimkolwiek przebaczeniu? Ja jako Polka przeżywam to tak, jakby to dotyczyło mnie. To jest naprawdę bardzo poważny problem i będzie poważny problem” – podsumowała s. Ewa.
S. Ewa Harasymiuk jest służebniczką dębicką. Do zgromadzenia wstąpiła w 1984 r. W 1986 r. złożyła pierwsze śluby zakonne. Przez większość posługi w Polsce była katechetką. W 1993 r. po raz pierwszy wyjechała na Ukrainę. Pracowała też na Białorusi i w Rosji. Od kilku lat posługuje w ukraińskim Charkowie.
czytaj też:
Polskie siostry stale pomagają w 150 miejscach na Ukrainie >>>
Ks. Mikołaj z Ukrainy: „Zwycięża miłość, cierpienie i nadzieja” >>>
Dodaj komentarz