Amerykanin Michel Legrand
Maria i Piotr Wittowie w rozmowie z Michelem Legrand. Kalamazoo, Michigan 14 maja 2016
W piątek, 1 lutego, w katedrze prawosławnej Aleksandra Newskiego przy rue Daru w VIII dzielnicy Paryża, odbędą się uroczystości pogrzebowe kompozytora Michela Legrand, który zostanie następnie pochowany na cmentarzu Pere-Lachaise.
Od kilku dni w mediach francuskich nie ustają hymny pochwalne na cześć kompozytora, który do francuskiego wieńca sławy dorzucił wiele świeżych liści. Michel Legrand umarł i wszelkie osobistości związane z administracją kultury przepłukują sobie gardło jego nazwiskiem. Wielki kompozytor francuski, geniusz muzyki, piosenka francuska, opera francuska, francuska komedia muzyczna…Nigdy Michel Legrand nie był we Francji bardziej wielbiony jak po śmierci. Za życia nie zawsze tak bywało.
Z autorem „Parasolek z Cherburga” miałem okazję rozmawiać 14 maja 2016 roku w Ameryce. W Kalamazoo –w stanie Michigan, w pobliżu Chicago miał miejsce tego dnia koncert finałowy słynnego festiwalu Gilmore. Pojechaliśmy tam z Chicago, w silnej polskiej grupie żeby usłyszeć Rafała Blechacza, przedmówcę mojej książki o Chopinie. Genialny polski pianista grał Drugi koncert fortepianowy Beethovena z towarzyszeniem Kalamazoo Symphony Orchestra pod batutą Richarda Harveya.
W drugiej części wieczoru słynny Francuz, trzykrotny laureat Oscara dał prawykonanie swego koncertu fortepianowego napisanego na zamówienie orkiestry Kalamazoo: Concerto for Piano and Orchestra. Festiwal Gilmore od 1991 roku przyznaje co 4 lata nagrody: Blechacz otrzymał 300 000 dolarów kiedy miał 28 lat, jako drugi Polak, po Piotrze Anderszewskim (2002) na 7 nagród przyznanych łącznie do tamtej pory. Nagrodę dla młodych poniżej 20 roku życia dostał (2008) inny nasz rodak – pianista Golka z Teksasu, uczeń Jarosława Gołembiowskiego z Chicago Chopin Society.
Przyjęcie wydane na zakończenie wieczoru dało okazję do rozmów. – Możecie teraz mówić do mnie – doktorze, powiedział Michel Legrand nawiązując do świeżego tytułu honoris causa Uniwersytetu o indiańskiej nazwie Kalamazoo. O swoim bardzo ciekawym koncercie wyraził się w rozmowie ze mną:
– Grałem utwór jakiegoś młodego kompozytora, mało zrozumiały i trochę dla mnie za trudny. Na przyszłość będę musiał zostawić go młodszym. Koncert rzeczywiście wymagał dużego wysiłku fizycznego, a pianista miał wówczas 84 lata. Nad jego głową od kilku lat na nowo rozbiła się bania z muzyką. Jego inny świeży koncert na wiolonczelę i orkiestrę obudził jednomyślny zachwyt krytyki.
– Pański koncert fortepianowy wydał mi się bardzo amerykański – zauważyłem.
– To naturalne – odparł. Przecież ja jestem Amerykaninem !
– Nigdy o tym nie słyszałem!
– Od wielu lat żyję w Ameryce, tutaj pracuję i tutaj czuję się u siebie – wyjaśnił kompozytor.
Po czasie zdałem sobie sprawę, że nie wszystko w jego wypowiedzi było przekornym żartem. W 1966 roku Legrand przeniósł się do Hollywoodu poprzedzony legendą swojego music-hallu „Parasolki z Cherbourga” (1964). We Francji panował wówczas kult „nowoczesności” i „postępu”: burzono starą architekturę, stare malarstwo chowano po magazynach muzealnych, w salach koncertowych grano muzykę serialną i aleatoryczną. Apostołem modernizmu w muzyce był Pierre Boulez, który wkrótce konsekrowany oficjalnie, jako dyrektor IRCAM – rządowego instytutu muzycznego zdołał zatruć życie wielu artystom.
”Przez czterdzieści lat – powiedział Michel Legrand – Boulez i jego rodzina zamknęli wszystkim kompozytorom możliwość występów. Boulez zadecydował, że zapomni się całą przeszłość muzyki aż do dzisiaj i rozpocznie się wszystko od zera. Zamknął drzwi przed wszystkimi innymi kompozytorami. Kompozytorzy tacy jak ja nie mogli żyć ponieważ nie mieli dostępu do sal koncertowych”.
Legrand od dziecka związany był z Paryżem i z muzyką. Syn dyrygenta (katolika) -i śpiewaczki (wyznania prawosławnego) –wykształcenie muzyczne ukończył u słynnej Nadii Boulanger. „Była tak surowa, że o mało nie ogarnęło mnie zniechęcenie do muzyki” – mówił o swojej mistrzyni . I zaraz potem dodawał „Ona mnie zrobiła, ona mnie ukształtowała, wszystko jej zawdzięczam.” Rzadko się o tym mówi, ale może nie będzie od rzeczy wspomnieć na tym miejscu, że Nadia Boulanger, która ukształtowała blisko 2000 muzyków,wśród nich wiele sław jak George Gershwin i Daniel Barenboim była żarliwie wierzącą i praktykującą katoliczką.
Wygnanie amerykańskie, chociaż bolesne nie wyszło Legrandowi na złe. Skomponował muzykę do dwustu filmów, otrzymał trzy Oscary (Thomas Crown 1964, Lato 1942 w roku 1972, Yentl 1984), jego muzykę grali i śpiewali najwięksi od Franka Sinatry i Elli Fitzgerald do Michela Jacksona poprzez Barbrę Streisand, ale nigdy kompozytor nie mógł wybaczyć Francji, że pozwoliła awangardziście, który administrował muzyką zmusić go do przymusowej emigracji.
W naszym świecie o losach sztuki decydują politycy. Od nich zależy rozdawnictwo publicznych pieniędzy. Wyjątkiem we Francji był Napoleon. Najbardziej lubił muzykę wojskową, do czego otwarcie się przyznawał, ale jednocześnie nie szczędził wydatków na malarstwo i na operę uważając, że są niezbędne, jako decorum Cesarstwa. Jego republikańscy następcy w braku rozeznania w sztuce, zwłaszcza w XX wieku przyjęli bezpieczne kryterium wartości zaczerpnięte od producentów maszyn: najlepsze jest to, co najnowsze. Georges Pompidou , kiedy z banku Rotszylda przesiadł się na fotel prezydenta Francji starał się usilnie o zyskanie opinii konesera sztuki w paryskim światku show biznesu i polityki.
Boulez oszołomił go prezentując muzykę tworzoną z pomocą komputerów. Jakże prezydent Pompidou mógł oprzeć się „muzyce przyszłości”. Dziś kiedy każdy nosi swój komputer w kieszeni i wie jak niewiele z tego wynika szarlatanom byłoby trudniej, ale wówczas informatyka była w powijakach, braserie paryskie nosiły Progres w nazwie, iluzję postępu społecznego głosili paryscy intellos – Picasso, Aragon, Sartre, Herve Bazin, Elsa Triolet, właściciele kont w Banque du Nord suto zasilanych rublami.
Słuchając w Kalamazoo dwóch wielkich artystów – Legranda i Blechacza, których dzieli wiek, lecz łączy wieczność sztuki nie mogłem nie myśleć o podobieństwie ich losów. Pianista precyzyjny i światły Blechacz bardzo młodo wspiął się na wyżyny, na których tylko inni wirtuozi potrafią ocenić jego grę na miarę jej wartości. Entuzjazm międzynarodowego jury Konkursu Chopinowskiego 2005, które przyznało mu złoty medal i wszystkie z możliwych nagród regulaminowych za wykonanie mazurków, poloneza, koncertu, nie dając nikomu drugiej nagrody, aby podkreślić jego wyjątkowość ma swoją wymowę. Wielki Zimmermann dał mu osobistą nagrodę za najlepsze wykonanie sonaty.
Marta Argerich zachwyciła się artystą słysząc go w radio i nie wiedząc kto gra; czołowi francuscy krytycy muzyczni w radiu France Musique po przesłuchaniu na ślepo rozmaitych interpretacji Estampes Debussy’ego, uznali wykonanie Blechacza za najlepsze. Kiedy koncertował w Theatre des Champs Elysee, melomani przyjeżdżali z Japonii, żeby usłyszeć jego lewą rękę.
W Polsce Blechacz był zawsze nieco na uboczu. Czynniki oficjalne żenował prawdopodobnie jego szczery katolicyzm demonstrowany przy każdej okazji. ––Nawet w Tokio, po wyjściu z samolotu pytałem o adres najbliższego kościoła, żeby pójść na mszę – powiedział kiedyś w wywiadzie. Od dawna Ministerstwo Kultury tworząc sobie alibi awangardowej nowoczesności inwestowało w Krzysztofa Pendereckiego. I inwestuje nadal. Mówi się o nim , że jest kompozytorem polskim, którego utwory są najczęściej wykonywane na świecie. Jakżeby mogło być inaczej skoro państwo polskie płaci każdemu festiwalowi, za to, żeby grano Pendereckiego. Zobaczmy coby się stało, gdyby zabrakło forsy. Wszystko wskazuje na to, że chwila prawdy przyjdzie niedługo. Na razie lwią część wydatków na kulturę dzieli się między festiwale Pendereckiego i inwestycje budowlane Instytutu Fryderyka Chopina.
Francuzi są oszczędniejsi – Bouleza – ulubieńca funkcjonariuszy gra jeszcze chyba tylko Maurizio Polini, z przyzwyczajenia (Drugą sonatę).
Za to muzykę Legranda grają stale wszystkie orkiestry świata. Oby francuski zły przykład posłużył za przestrogę politykom od kultury w innych krajach.
Znakomity artykul o wielkim Miszelu nie tylko z nazwiska!
Bardzo ciekawy artykul !
Jezeli chodzi o Pierre Boulez, cytuje z: LA MACHINATION DE PIERRE BOULEZ “Pierre le créateur, Boulez le destructeur” :
http://centrebombe.org/livre/app.04.html
“Gâchis
Si Boulez n’avait pas renié, mais assumé son côté « mauvais garçon », « queer », il n’aurait pas favorisé ces compositeurs « faux-culs » porteurs de médiocratie et de politiquement correct (finançable) qui ont envahi et ruiné la musique savante française et mondiale. Il aurait composé en maître du Sacre (du printemps) et non en cul cul indécis des oeuvres qui méritaient de la colère rock and roll au lieu du mauvais goût gnangnan de la bourgeoise qui pendant la période IRCAM (1980-2017) ne finance rien. Et on ne se serait pas claché en 1984. On aurait fait de la musique qui marque.”
Świetny artykuł!