Aleksander Edelman o słynnych rodzicach
Marek Edelman na Muranowie w 1960, fot. wikimedia (domena publiczna); Fotografia z Raportu Stroopa. Oryginalny niemiecki podpis: „Siłą wydobyci z bunkrów”, fot. wikimedia (domena publiczna)
Dziś przypada 80. rocznica wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim. W tym kontekście przypominamy nasz wywiad sprzed lat, który przeprowadziliśmy z Aleksandrem Edelmanem, synem ostatniego przywódcy powstania, kardiologa, bohatera „Zdążyć przed Panem Bogiem” – Marka Edelmana.
Aleksander Edelman – związany z Francją, jest współautorem przełomowych badań w leczeniu mukowiscydozy, reżyserem i scenarzystą filmowym.
Alicja Rekść: Jak to jest być synem Marka Edelmana i Aliny Margolis-Edelman?
Aleksander Edelman: To wszystko zależy, w jakim momencie życia. Jak jest się dzieckiem, sprawy te nie mają najmniejszego znaczenia. To byli rodzice, w zwyczajnym tego słowa znaczeniu – czasem byli bardziej zadowoleni ze swoich dzieci, czasem mniej. Jak miałem 18 lat, uważałem, że rodzice zniszczyli mi życie, zmuszając mnie do wyjazdu, zmienili moje plany, zostałem wykorzeniony z miejsca, poza którym nie wyobrażałem sobie życia. Z czasem musiałem udowodnić sobie, że i w obcym kraju muszę dać sobie radę. Osiągnąć coś poza wpływem moich rodziców.
Zająłem się nauką. Prowadziłem badania nad mukowiscydozą, nieuleczalną śmiertelną chorobą genetyczną płuc. Dzieci umierały w wieku 5-10 lat. Kiedy zaczynaliśmy badania nikomu z nas nie śniło się, że będzie nadzieja, za naszego życia, na lek, który mógłby zmienić los tych małych pacjentów. Byliśmy w grupie naukowców z Europy i Ameryki Północnej, których badania przyczyniły się do tego, że dziś jest pierwsze, jeszcze niedoskonałe, ale jest lekarstwo mające wpływ na stan zdrowia niektórych chorych, a ich średnia przeżycia – w wyniku postępu w leczeniu – wydłuża się do 40 lat. Co więcej, jest nadzieja że następne lekarstwa będą coraz lepsze. Natomiast większość ludzi patrzy na mnie, jako na syna Marka Edelmana, mniej na osobę, którą faktycznie jestem.
Rodzice bywali surowi?
Nie, raczej nie. Byli nade wszystko bardzo zajęci. Mieli mnóstwo obowiązków – oboje byli lekarzami i dla nich najważniejsi byli ich chorzy pacjenci, a nie ich własne zdrowe dzieci, które miały co jeść. To też były takie czasy.
Czy nagonka antysemicka w 1968 roku była wówczas jakimś zaskoczeniem?
Z początku osobiście nie odczuwałem tego bezpośrednio. Trochę wcześniej, chyba w 1967 roku, jeździliśmy z kolegą rowerami po parku 3 maja w Łodzi. Dostałem wtedy nowy rower, „kolarski” nazywał się Sport. Robiliśmy rundki i mierzyliśmy czas, raz on, raz ja. Za którymś razem, z boku, tam jest taki lasek, wyszła z tego lasku grupa około dziesięciu mężczyzn i stanęli na mojej drodze. Nie mogłem przejechać. Zatrzymali mnie, pobili i połamali rower. Bałem się że dostanę awanturę za zniszczony nowy rower. Gdy dotarłem do domu, rodzice uświadomili mi, że nie byli to zwyczajni chuligani, a ubecy. Ojciec wybiegł wówczas z domu, by ich ścigać, chciał ich odnaleźć. To było pierwsze wydarzenie w moim życiu, w którym dotarło do mnie, że ojciec zwraca na mnie uwagę. Chciał mnie bronić.
Jak to się stało, że wyemigrował Pan do Francji?
To było parę lat po 1968 r. Przed wyjazdem, w Polsce zdarzały się mniejsze i większe przykrości, te największe dotyczyły mojej mamy. No… ojca też. Jego wyrzucili dwa czy trzy razy z pracy, jej nie pozwalali normalnie pracować. Wyjechaliśmy z mamą, gdyż uważała, że w Polsce nie będę miał równego startu, zawsze w którymś momencie ktoś powie: to Żyd… i nie dostanę pracy, albo to Żyd… i wyrzucą mnie z pracy. Raz moja młodsza siostra wróciła do domu i powiedziała, że wolałaby mieć nazwisko kończące się na-ski”, aniżeli “Edelman”.
Co za kraj w którym 7-letnie dziecko wraca do domu i tak mówi. Sama tolerancja. Bo przecież dzieci powtarzały to co mówią rodzice. A Ci rodzice wszyscy wierzyli w Boga. Dużo później poznałem księdza, który był świadkiem strasznych zabójstw, ludobójstwa w Rwandzie. I on mi ciągle powtarza: Bóg jest dobry. Tylko człowiek nie umie wybrać dobra. Tak mi mówi. Ja nie odpowiadam.
Osobiście byłem przeciwny wyjazdowi, nie ze względu na walkę o zmiany w Polsce – takie pomysły nie przychodziły mi do głowy, ale z uwagi na to, że czułem się niezależny, nie chciałem, żeby ktoś mi mówił, co mam robić. Tu miałem przyjaciół. Tu było moje życie.
W 1968 r., wśród wielu rodzin przetaczały się prawdziwe boje o to czy zostać, czy wyjechać. U nas odbyło się to trochę później. W końcu mama zdecydowała wyjechać ze mną i siostrą, mój ojciec zaś został w Polsce. Wyjechałem w 1972 r. Oczywiście, że antysemityzm, który się rozpętał wówczas w Polsce miał wpływ na mamę, i w końcu na decyzję wyjazdu. 1968 r. był prawdziwym świństwem, mimo, że wówczas nikogo nie zabijano. Zresztą, nie byliśmy wychowani z siostrą w traumie wojennej, czy w nieustannym lęku. Wszystko odbywało się normalnie.
Był Pan młodym człowiekiem, musiało być Panu szalenie trudno…
Kiedy tu przyjechałem, nie znałem języka. Zapisałem się na uniwersytet na wydział fizyki. Mój francuski był kiepski. Nie powiem, że było łatwo i przyjemnie. Niczego nie wiedziałem, niewiele rozumiałem. Nie znałem kodów we Francji. Trochę jak ta dziewczyna z “Cold War” Pawlikowskiego. Przyjeżdża do Paryża, jest zdolna, ale nie rozumie kodów potrzebnych, żeby zrobić karierę. Nie wiem jak skończyłem studia. Może Bóg mi pomógł? Tylko że ja nie wierzę w Boga. Ale może? To był cud.
Kiedy dotarło do Pana, kim są Pana rodzice?
Kiedy byłem mały, nikt w Polsce, za wyjątkiem paru przyjaciół, nie wiedział, kim są. Pierwszy raz przeczytałem “Getto walczy”, kiedy miałem 13 lat, wtedy uświadomiłem sobie że ojciec walczył w getcie. Przedtem jeździłem z nim od czasu do czasu do Warszawy na rocznice powstania w getcie, ale jakoś nie docierało to do mnie. Pod koniec lat 70tych pojawił się w mediach. W 1978 r. Jean-Marie Cavada, znany francuski dziennikarz, dziś eurodeputowany, zaprosił ojca do programu w telewizji z okazji 45. rocznicy powstania w getcie warszawskim. Byliśmy wówczas z mamą od sześciu lat we Francji i to był pierwszy raz kiedy mogliśmy zobaczyć się z ojcem.
Audycja w telewizji była dla mnie pewnym zaskoczeniem, choć miało to miejsce chwilę po ukazaniu się fragmentów “Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall na łamach miesięcznika “Odra”. Trzeba zaznaczyć, że ojciec nie był w moich oczach bohaterem – on jest bohaterem dla Was. On był po prostu moim ojcem. Nie był on nigdy w partii i był ostatnim komendantem powstania w getcie, dlatego zwrócił się do niego KOR [Komitet Obrony Robotników – przyp. red.], a potem się znaleźli dziennikarze, którzy nagłośnili jego postać, jako bohatera. A on zawsze w domu opowiadał, że w getcie zginęli najlepsi. I dodawał: dwa tygodnie biegania po dachach, a potem taki krzyk. Faktem jest że był człowiekiem mądrym, odważnym i szlachetnym, choć w pewnym sensie można powiedzieć, że moja matka zrobiła więcej dobrego.
Pana matka była bardzo zasłużoną lekarką dla Lekarzy Bez Granic i Lekarzy Świata…
Była pediatrą, zajmowała się początkowo cukrzycą u dzieci. Choć wyjechała z Polski, pozostała do końca życia bardzo z Polską związana. Mama miała duszę społecznika, była takim “doktorem Judymem”. Chyba w latach 80tych, sytuacja w Polsce była bardzo trudna, dla chorych brakowało leków. Moja mama organizowała pomoc dla Polski, zorganizowała fundacje “SOS”. Polegało to na tym, żeby ciężko chorzy, głównie dzieci mogli przyjeżdżać do Francji na leczenie. Ojciec powiedział kiedyś o ich związku, że gdziekolwiek by nie byli, zawsze patrzyli w tę samą stronę.
Czasem zdarzały się dramatyczne historie w Polsce – jakiś pacjent był umierający, polscy lekarze bywali bezradni, ojciec kontaktował się z matką. Proszę pamiętać, że wówczas nie było telefonów komórkowych. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak wiele było przypadków, gdy nad losem jednego pacjenta w Łodzi debatowali paryscy specjaliści. Czasami, gdy operacja nie mogła być wykonana w Polsce, SOS zbierała pieniądze i udawało się takiego pacjenta przywieźć do Paryża.
Historia Pana ojca jest dość dobrze znana, natomiast postać Pana matki wydaje się fascynująca, choć niezbyt dostatecznie nagłośniona.
Zapewne to też dlatego, że była kobietą, tą obok Marka Edelmana. A jej działania są wręcz imponujące. Wraz z Lekarzami Świata jeździła ratować tych, którzy uciekali z komunistycznego Wietnamu, ukrywała dzieci bo żadne kraje nie chciały ich przyjmować. Jeździła do Czadu, gdy była tam wojna. Pojechała do Salwadoru w najgorszym momencie eskalacji konfliktu. To było przedziwne. My z siostrą nie mogliśmy uwierzyć, że ona tam faktycznie była.
Była aż tak niepozorna?
Mama była skromna. Dowiedziałem się kiedyś, że w Salwadorze, po jej wyjeździe, bardzo wielu dziewczynkom nadano imię Alina. Opowiadała kiedyś, że raz w Salwadorze żołnierze ostrzeliwali partyzantów, a tam byli też zwykli biedni ludzie, strzelano wszędzie, na środku drogi stała mała dziewczynka, której matkę zabili. Nikt nie chciał ryzykować i zabrać jej w bezpieczne miejsce, trzeba było wybiec na środek drogi, pod ostrzałem, złapać dziewczynkę i pobiec z nią z powrotem, uczyniła to matka. Była też w Afganistanie, w Bośni. Mama była w różnych miejscach na świecie. Była też w Rwandzie w czasie ludobójstwa. Opowiadała mi, że jak tylko przyjechała z Lekarzami Świata, rozpoczęła się Opération Turquoise. Żołnierze kazali im natychmiast opuścić kraj. Przed wyjazdem zdążyła z innymi ludźmi ukryć około dwustu Tutsi w jednym z kościołów. Jak tylko odjechali, kościół został otwarty i wszystkich zamordowano.
Skąd się u niej wzięła ta determinacja?
Jej ojciec i matka byli też lekarzami, ojciec pełnił funkcję ławnika w Łodzi. Został wybrany z ramienia Bundu do Rady Miejskiej. Kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, natychmiast go wywieźli i rozstrzelali. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Babcia nigdy nie uwierzyła w jego śmierć, do końca swojego życia, wierzyła, że kiedyś wróci, więc pewnie mama wyniosła tę potrzebę pomagania dzieciom z domu. To była świecka rodzina, otwarta. Rodzice mamy pochodzili ze zasymilowanych rodzin, które od pokoleń nie były wierzące. Wiem, że dziadek nie znał jidysz, nauczył się go dopiero, gdy był dorosłym człowiekiem i miał przemawiać do ludzi w ramach działań Bundu.
Pana ojciec został pochowany w Warszawie, a matka w Paryżu. Ojciec nigdy nie chciał przeprowadzić się do Paryża?
Groby rodziców zaprojektowała moja żona – Zofia Lipecka. Zostały stworzone tak, by wzajemnie się dopełniały. Ich historia była skomplikowana, naznaczona wieloma dramatami. Ojciec nie wyobrażał sobie wyjazdu. Miał wówczas około pięćdziesięciu lat, nie znał, w przeciwieństwie do matki, języka francuskiego. W tamtych czasach polskie dyplomy nie były uznawane. Matka musiała zdawać egzaminy jeszcze raz. Nostryfikować dyplom! Czy pani może to sobie wyobrazić? W wieku pięćdziesięciu paru lat, po wielu latach praktyki lekarskiej, z pokorą nauczyła się wszystkiego po francusku i zdała egzaminy, jak inni studenci. Ja bym tak nie potrafił. Ojciec pewnie też nie.
Jak wyglądały jej kontakty z Polonią?
Mama działała mocno w opozycji. To lepiej pamiętają Ci, którzy z nią pracowali. Np. przyjechała tutaj wówczas Barbara Toruńczyk, która nosiła się z zamiarem założenia “Zeszytów Literackich”. Nikt nie chciał być skarbnikiem, a do tego trzeba było mieć francuskie konto bankowe. Mama zgodziła się na tę funkcję bez wahania. Przyjaźniła się z księdzem Eugeniuszem Platerem-Sybergiem, razem organizowali pomoc dla Polski. Z dr. Ewą Rudnicką pracowali w SOS. Dom, dwa małe pokoje w Paryżu, zawsze był pełny ludzi z Polski. Ja uciekałem z tego domu.
Kim się Pan czuł w tym wszystkim?
Skupiałem się, by tu jakoś przetrwać. Rodzice działali w opozycji, ojciec w Polsce, matka we Francji. Siłą rzeczy, byłem gdzieś na obrzeżach tych działań, ale osobiście chciałem robić coś innego. Zająłem się nauką.
A skąd się wzięło u Pana zainteresowanie filmem?
Od zawsze. Gdy miałem kilkanaście lat, chciałem zdawać do szkoły filmowej z Łodzi. Rodzice jednak byli temu przeciwni. Powiedzieli mi twardo, że nie wiadomo, jak się życie może potoczyć, że muszę mieć zawód, który pozwoli mi przeżyć. Rodzice byli lekarzami i uważali, że jest to szalenie nudny i niewdzięczny zawód, mocno nalegali, żebym został inżynierem. Tu jednak udało mi się przeciwstawić, więc zacząłem studiować fizykę, a w końcu biofizykę.
Co wyniósł Pan z domu?
Wyniosłem tyle, żeby” nie dać się wepchnąć nikomu na beczkę” [nawiązanie do słynnych słów Marka Edelmana o niemieckich żołnierzach, którzy postawili na beczce Żyda i publicznie, szydząc z niego, obcinali mu brodę – przyp. red.], a także żeby nie bać się mówić tego, co się myśli. Wyniosłem też to, żeby przypominać ludziom, że trzeba walczyć o system społeczny, który będzie dbał o słabego. O humanizm, którego narzędziem może być socjalizm. Ale ten otwarty, nie ten który znamy z Polski po 45 roku. To nie był zresztą socjalizm. To była dyktatura, która używała słowa socjalizm. Nic dziwnego, nawet faszyści dodali do słowa narodowy słowo socjalizm. Bo jest to piękna idea: dbać o słabego. Jeśli połączy się wolność jednostki z instynktem społecznym wtedy powstaje system społeczny, który broni słabego, który jest sprawiedliwy. Taki system, czy nazwie się go socjalizmem czy humanizmem politycznym, czy innym słowem chyba nigdy w historii nie został wprowadzony w życie.
Znakomitym przykładem, który był próbą wprowadzenia humanizmu w życie był Bund. Bund opiekował się żydowskimi masami robotniczymi, organizował szkolnictwo, darmowe obiady dla biedoty (tzw. “krople mleka”), bronił ludzi przed pogromami. Włodek Goldkorn, dziennikarz włoski pisząc tekst o Bundzie zatytułował go „Mama Bund”. Chyba też wyniosłem z domu, że trzeba ciągle pamiętać, że „najbardziej charakterystyczną cechą demokracji jest obrona mniejszości poprzez wolności demokratyczne” . Zresztą dziś trochę właśnie wartości humanizmu politycznego niesie unia Europejska. Mówi o tym Donald Tusk w rozmowie z Kurskim i Michnikiem w Gazecie Wyborczej. Ale nikt już nie pamięta, że to była utopia Bundu, i może w pewnym stopniu socjalistów francuskich z połowy XIXego wieku. A więc idee Bundu wchodzą w życie, choć teraz żyjemy w czasach, w których znowu idee nacjonalizmu, populizmu i nietolerancji stają się silne. Zło przypomina, że istnieje.
Ostatnią rzeczą, jaką wyniosłem z domu jest to, by przypominać o tym jaki człowiek może być zły. Obecnie pracuję nad projektem filmu o ludobójstwie w Rwandzie w 1994 roku. Tam sąsiad zabijał sąsiada, matka zabijała dziecko. Należy o tym ciągle mówić. Być czujnym, gdy zło rodzi się między nami. Może wówczas człowiek się opamięta i stanie się wreszcie trochę lepszy. I wtedy człowiek się zastanawia co to jest dobro. Zresztą nie wiem jak je zdefiniować. Chyba łatwiej powiedzieć co to jest zło. Dla mnie dobro to np. pomóc drugiemu, kiedy jest w potrzebie. Uratować mu życie czy podać szklankę herbaty, kiedy sam już nie ma na to siły. Ale człowiek z natury nie jest dobry.
W naszej naturze leży chęć dominacji: okraść, oszukać, a jeżeli trzeba zgwałcić i zabić. To jest człowiekowi potrzebne, żeby mieć władzę, kontrolę nad drugim. Najlepiej zabić sąsiadów. Od tego się zaczyna. Tak jak było w 1994 roku w Rwandzie kiedy Hutu mordowali Tutsi, albo w czasie drugiej wojny światowej w Jedwabnem (i nie tylko), kiedy Polacy mordowali Żydów. Albo, albo, albo – przykłady można by mnożyć. Zresztą być biernym w takich sytuacjach też nie jest chwałą. W czasie nocy kryształowej ludzie, zwyczajni ludzie, stali na ulicach i spokojnie patrzyli, jak zatrzymywano ich znajomych, nauczyciela ich dzieci, ich sąsiada… Po paru miesiącach Ci sami ludzie już nie byli bierni. Sami wyszukiwali Żydów i donosili. Niestety tak robili później Polacy pod okupacją niemiecką. Na szczęście byli też porządni ludzie.
W Rwandzie ci, którzy pomagali często płacili za to życiem, czy to byli Hutu, którzy ukrywali Tutsi, czy Europejczycy. W Polsce też. Przykłady zła można by mnożyć. Dziś, już prawie nikt nie pamięta, jak Turcy mordowali Ormian w 1915 r. Na początku mojej kariery naukowej, pracowałem z Ormianką. Była małą dziewczynką, kiedy było ludobójstwo. To co opowiadała w głowie się nie mieści. Sąsiedzi sąsiadom zgotowali ten los A więc nagonka antysemicka w 1968 r była „pipi de chat” w porównaniu z tym, o czym mówię. Ale kiedy tak się zaczyna nie wiadomo czym się kończy.
Przypisy wprowadzone przez Aleksandra Edelmana:
– żydowska partia socjalistyczna, która stawiała sobie za cel obronę biedoty żydowskiej w Polsce.
-Wiktor Alter, Człowiek w społeczeństwie, 1938 r.
– Gazeta Wyborcza 11 listopada 2018 r.
– Donald Tusk odwołuje się do Ortega y Gasset który pisał o liberalnej demokracji, – „o tym że fakt, iż ludzie wymyślili system, gdzie silny wykorzystuje swą siłę, by zaopiekować się słabszym, a nie go niszczyć – jest tak nadzwyczajny, że cieszmy się każdą chwilą”, Gazeta Wyborcza 11 listopada 2018 r.
– 11 listopada 1938 r., w Niemczech
– warto obejrzeć film Joanny Krauze „Ptaki śpiewają w Kigali”
– też warto obejrzeć film braci Tawiani Le Mas des Allouettes, 2007 r.
czytaj też:
Dodaj komentarz