Kasia Wandycz: reportaż jest rodzajem polowania
Kasia Wandycz pracuje jako fotograf dla słynnego “Paris Match”, przed jej obiektywem stawali najważniejsi politycy, gwiazdy kina, osoby publiczne – od Harrisona Forda, przez Julie Delpy, Brigitte Bardot po Dianę Krall, czy Jeana Nouvela. Urodziła się i wychowała w Stanach Zjednoczonych, w inteligenckiej rodzinie – jej ojcem był Piotr Wandycz – ceniony profesor historii, wykładowca na prestiżowych amerykańskich uczelniach (Harvard, Yale, Columbia). -Choć moi rodzice wyemigrowali, bardzo dbali, by w domu mówiło się po polsku i pielęgnowało polskie tradycje – mówi portalowi polskiFR Kasia Wandycz
Jak to się stało, że znalazła się Pani we Francji?
Moi rodzice byli mocno związani z tym krajem. Mój ojciec, podczas II wojny światowej, uciekł z rodzina ze Lwowa do Francji, gdzie mieszkali w Grenoble aż do 1942 roku. Następnie zmuszeni byli dalej uciekać – przez Portugalię do Anglii (gdzie była już reszta rodziny). Tam ojciec wstąpił do Wojska Polskiego. Po wojnie ukończył wyższe studia uniwersyteckie w Cambridge. Wyjechał później z rodzina do Stanów, gdzie znalazł prace jako wykładowca uniwersytecki. Cały czas był jednak związany z Polską i zajmował się jej dziejami naukowo. Podczas jednej z wizyt w ojczyźnie, w latach pięćdziesiątych, poznał moją mamę. Parę lat później pobrali się w Paryżu, w polskiej parafii na Concorde i razem wrócili do Stanów. Tam urodziłam się ja i moje rodzeństwo. Rodzin takich, jak moja było wówczas bardzo dużo.
Po raz pierwszy przyjechałam do Francji, właśnie z ojcem – chciał mi pokazać ten kraj – był bardzo związany zarówno z tą kulturą, jak i językiem. Kiedy przyszło mi wybierać język obcy w szkole, zapisałam się na francuski, pomyślałam sobie „ojciec mi pomoże”.
Przyjechałam tu podczas studiów – to była wymiana, byłam wtedy na II roku. Studiowałam sztuki plastyczne w Stanach, skoncentrowałam się na grafice i malarstwie. Po uzyskaniu dyplomu w Stanach, postanowiłam przyjechać znów do Paryża – z początku tylko na pół roku, żeby szlifować język. Jednak odwlekałam powrót i zostałam tu na dobre. Mieszkam tu już od 31 lat.
W Pani fotografiach można dostrzec pierwiastek malarski, mimo iż są to zdjęcia tworzone pod specjalny profil znanego magazynu, wyziera z nich artystyczna lekkość.
Muszę kierować się faktami, dokumentami – tu fotografie muszą mieć konkretny charakter. Zaczęłam pracować dla “Paris Match” mając dwadzieścia parę lat. Zaczynałam od tłumaczeń, nieśmiało robiłam niekiedy czyjeś portrety. Byłam swego rodzaju asystentką – sekretarką dyrektora “Paris Match”. Mój francuski był na początku dość średni, jednak płynna znajomość języka angielskiego była więc moją kartą przetargową. Z czasem zaczęłam zajmować się fotografią.
Fotografowała Pani sławy – od słynnych aktorek, gwiazd rocka, figur publicznych – od Yoko Ono po Marine Le Pen, czy braci Kaczyńskich…
Zawsze się cieszę z tego, że gdy trzeba było zrobić jakiś projekt o Polsce, zawsze mnie tam wysyłano. Nawet niedawno robiłam zdjęcia byłej więźniarce obozu Auschwitz – Ginette Kolince – pojechałyśmy razem do Oświęcimia, było to naprawdę niezwykłym przeżyciem.
Jaki ma Pani obraz Polski?
Mam oczywiście dużo barwnych obrazów, najwięcej pochodzi z mojego dzieciństwa. Był taki moment, kiedy mieszkaliśmy z rodzicami w Polsce. Pamiętam stanie w kolejce po kiełbasę na Wielkanoc przez cztery godziny wydawało mi się nie tylko przedziwne, ale na swój sposób zabawne. Byłam dzieckiem, dostrzegałam wiele różnic, choćby w szkole: w Polsce były zamknięte klasy, mundurki z naszytymi tarczami, w Stanach były open-space, nauczyciele mieli też zupełnie inne podejście. W Polsce do nauczyciela miało się zawsze bezwzględny respekt. Bardzo mi się do podobało. Do moich rodziców, z rodzeństwem, zwracaliśmy się w trzeciej osobie. Było w tym coś pięknego, duży ładunek szacunku. Jednak czasy się teraz mocno zmieniły.
Przez Pani obiektyw przewijały się osoby, pochodzące z przedziwnych światów – od osób znanych i rozpoznawalnych, po zupełnie zwyczajnych ludzi. Czego się Pani nauczyła, stykając się z tak różnorodnymi “modelami”?
Zawsze się cieszę na spotkanie z osobą, która zgodziła się otworzyć przede mną drzwi – niezależnie, czy będzie to rolnik, polityk, czy gwiazda filmowa. Zawsze jest to coś niesamowitego. Często są to sytuacje pozytywnie zaskakujące. Niedawno wróciłam z Barcelony. Miałam okazję fotografować tam mistrzynię świata w narciarstwie alpejskim, Amerykankę Mikaelę Shiffrin. “Paris Match” miał okazję jako pierwszy na świecie przeprowadzić rozmowę z nią i jej francuskim narzeczonym. Wywiadowi towarzyszyła sesja zdjęciowa. Mieliśmy bardzo niewiele czasu. Nagle przychodzi ładna, młoda dziewczyna ubrana od stóp do głów na czarno, a to wszakże ostatni kolor, który pasuje do Barcelony i do zdjęć na plaży. Delikatnie zasugerowałam zmianę ubioru, dałam jej inne ubrania. Ujęło mnie to, że ta młoda kobieta nie tylko przystała na wszystko z uśmiechem, ale mi jeszcze podziękowała za przezorność. A mogła się obrazić, unieść dumą.
Zawsze jest Pani przygotowana na alternatywną stylizację?
Lubię mieć wszystko przemyślane i przygotowane. Wiele lat pracy w sesjach glamour, nauczyło mnie, że kluczem bywa kolor. Dodaje to estetyki, ale też naturalności, bez konieczności przestylizowywania kogokolwiek.
Co Pani najbardziej lubi w swojej pracy?
Bardzo lubię poznawać różne światy, podoba mi się, że moja praca pozwala mi przebywać w przedziwnych miejscach. Raz przyszło mi znaleźć się na Syberii, gdzie jest -40 stopni i muszę tam nauczyć się żyć przez miesiąc, robiąc fotosy do kręconego w tak ekstremalnych warunkach filmu. Innym razem przychodzi mi znaleźć się w Monako, fotografując księżną Charlene z dziećmi w ich rodzinnej posiadłości – ta zmienność i dynamika są prawdziwie ekscytujące.
W Pani dorobku dla „Paris Match” pojawiają się też świetne zdjęcia reporterskie.
To charakter gazety. „Paris Match” publikuje informacje na bieżąco. Gdy więc coś się dzieje, należy jechać na miejsce zdarzenia.
W czym się Pani lepiej odnajduje?
Lubię właśnie ową różnorodność. Nie chciałabym siedzieć cały dzień w studiu. Reportaż jest rodzajem polowania – czasem ma się godzinę, czasem siedem minut. Jest tu duży faktor nieprzewidywalności. Trzeba mieć kilka planów, to ekscytujące. Lubię reportaże naturalne, bez fleszy, kiedy zwyczajnie podążam za daną osobą – tak było np. w przypadku François Fillona, któremu towarzyszyłam podczas kampanii w Afryce. Były momenty intymne, np. wspólne posiłki, wizyty na pustyni. To co najbardziej mi się podoba w mojej pracy do możliwość obserwowania ludzi, przyglądania się im z różnych perspektyw, by wydobyć ich prawdziwy charakter i wewnętrzną siłę. To estetyczne polowanie. Mam poczucie dobrze wykonanego zadania, gdy portretowana osoba mówi, że odnajduje się na tym zdjęciu, gdy go potem używa, widocznie czując się z nim w pewnej harmonii, nie będąc przestylizowaną.
Odnoszę wrażenie, że portretowane przez Panią osoby czują się naturalnie przed Pani obiektywem.
Myślę, że mój polsko-angielski akcent pomaga mi. Zresztą fakt wychowania się w Stanach na pewno wpłynął na moje usposobienie – jest we mnie trochę tego luzu, bezpośredniości. Choć zapewne są osoby, przed którymi byłoby mi może trudniej – osoby, które darzę najwyższym podziwem, jak Kofi Annan, choć już zdarzało mi się stawać przed takimi postaciami i jakoś się udawało. Bliskość, bycie sam na sam, przywraca realność. Nie waham się wtedy strącić okruszek z czyjegoś ramienia. Czasem wyczuwałam napięcie, czy zdenerwowanie osoby, której miałam zrobić zdjęcie. Wówczas wygłupiałam się, rozluźniałam atmosferę. Poczucie humoru jest kluczowe.
Zdarzyła się kiedyś Pani jakaś wyjątkowo trudna sytuacja?
Tak, pamiętam, jak musiałam zrobić okładkę dla „Paris Match” François Fillonowi i jego małżonce Penelope, podczas eskalacji skandalu, związanego z jej fikcyjnym zatrudnianiem. Atmosfera była naprawdę mocno napięta. Trudno było powiedzieć „uśmiechnijcie się”, postanowiłam więc przez cały ten czas mówić po angielsku i to pomogło.
Co jest dla Pani największą inspiracją? Jacyś artyści, inni fotografowie?
Bardzo lubię fotografów starszej generacji, podobają mi się zdjęcia paryskich ulic z dawnych czasów. Cenię artystów włoskich, fotografie w ich ujęciach mają wielką wartość estetyczną. Ujmują mnie prace André Kertésza, Henri Cartier-Bressona. Podziwiam fotografie Sama Abela, czy Richarda Avedona… Najbardziej jednak inspirują mnie rozmowy. Niegdyś w „Paris Match” pracowałam z pewną przyjaciółką. Dużo rozmawiałyśmy, te wymiany myśli były szalenie stymulujące, pomysły rodziły się wówczas bardzo szybko. Byłyśmy same, omawiałyśmy wszystko, same organizowałyśmy i realizowałyśmy projekty.
Co przykładowo rodziło się z takiej współpracy?
Zrobiłyśmy choćby duży reportaż o francuskich rolnikach. Miałyśmy dużo swobody, same wszystko organizowałyśmy. Bardzo nam się to podobało. Proszę sobie wyobrazić: godzina 11:00, Owernia – rolnicy pośród krów, zrywają się na posiłek – wszak zaczynają pracę o szóstej. Wszystko wówczas zanika: wyciągają ser, noże, chleb… Zapada cisza – to takie żyjące zdjęcie. Wkroczenie z dużego miasta na wieś, ze swoich powolnym, usystematyzowanym rytmem. To doświadczenie było bardzo wzbogacające.
Jaki tematy się Pani marzą w przyszłości?
Nie znam za dobrze Ameryki Południowej – chętnie bym ją zwiedziła, przy okazji realizując jakiś projekt. Jednak najbardziej cieszą mnie spotkania z ludźmi, z innymi kulturami. Chciałabym też realizować więcej projektów w Polsce – niestety nie jest to szczególnie łatwe we Francji. Zdecydowanie częściej moi pracodawcy zerkają w inne strony, zwłaszcza w kierunku Ameryki.
A kogo chciałaby Pani sfotografować?
Chciałabym zrobić portret byłem prezydentowi USA, Barackowi Obamie. Uważam, że to postać wielkiego formatu, obdarzona prawdziwą charyzmą. Ze swoją żoną tworzą zgrany tandem – nie wywołali ani jednego skandalu, są błyskotliwi, inteligentni, w dodatku wyraźnie się kochają, szanują i wspierają. Moi rodzice zawsze mi powtarzali, że jeśli chodzi o małżeństwo jest łatwo, gdy się ma te same przekonania, ale gdy pewne poglądy się ścierają, niezmiernie ważny jest szacunek i zrozumienie wzajemnych różnic.Tu widzę właśnie dwie silne, niezależne i niezwykle się szanujące osoby.
Jest Pani autorką albumu, w którym w roli głównej występują psy znanych postaci, skąd taki pomysł?
To był świetny pretekst, by wejść do czyjegoś domu, zobaczyć, jak ci niezwykli ludzie poruszają się w swojej prywatnej przestrzeni. Psy są też swego rodzaju odbiciem charakteru swoich właścicieli. Poprosiłam każdą z osób, by napisała odręcznie parę słów o swoim pupilu. Wyszły z tego bardzo zabawne i czułe historie. Wiele możemy wyczytać z czyjegoś charakteru pisma. Stosunek do zwierząt wiele mówi o człowieku, okazuje się, że wielkie sławy nie różnią się w tym szczególnie od zwyczajnych ludzi.
Dodaj komentarz