Sowiecka zbrodnia na gen. Józefie Olszynie-Wilczyńskim; dramatyczna relacja żony
Grób symboliczny gen. Józefa Olszyny-Wilczyńskiego w Krakowie, fot. Autorstwa Kordiann - Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=117338614; gen. Józef Olszyna-Wilczyński, fot. wikimedia (domena publiczna)
22 września 1939 r. pod Sopoćkiniami Sowieci zamordowali strzałem w tył głowy gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego, dowódcę Okręgu Korpusu nr III Grodno, we wrześniu 1939 r. dowodzącego Grupą Operacyjną „Grodno”. Razem z nim z rąk czerwonoarmistów zginął jego adiutant kpt. Mieczysław Strzemeski. Szczegółową, a przy tym dramatyczną relację z tej zbrodni zdała jeszcze w listopadzie 1939 roku, przebywając w Paryżu, żona polskiego oficera – Alfreda Wilczyńska.
17 września 1939 r., wraz z agresją Związku Sowieckiego na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej, rozpoczął się nowy etap terroru, gwałtów, grabieży i zbrodni. Na litość okupantów ze Wschodu nie mogli liczyć – wbrew zasadom prowadzenia wojny – zarówno cywile, jak i jeńcy wojenni. Szczególnie oficerowie tzw. pańskiej Polski mieli być rzekomo wyjątkowo niebezpiecznymi „wrogami ludu”.
Wkraczając na ziemie polskie Armia Czerwona nie przestrzegała żadnych norm prawa międzynarodowego, zresztą już sama agresja sprzed 83 lat była jego pogwałceniem. Związek Sowiecki nie podpisał stosownych konwencji w sprawie traktowania jeńców wojennych, co więcej, komunistyczna propaganda otwarcie wzywała do ich mordowania.
„Żołnierze! Bijcie oficerów i generałów. Nie podporządkowujcie się rozkazom waszych oficerów. Pędźcie ich z waszej ziemi” – rozkazywał swoim podwładnym Siemion Timoszenko, dowódca Frontu Ukraińskiego, który o świcie 17 września przekroczył granicę z Polską. Razem z nim atakował Front Białoruski, którego głównodowodzący Michaił Kowalow podkreślał w jednej z odezw, że w tę „awanturniczą wojnę” polskich żołnierzy wciągnął pańsko-burżuazyjny rząd, bezsilnie usiłujący rządzić krajem nad Wisłą. Winą za taki stan rzeczy obarczył polskich ministrów i generałów, którzy – jak tłumaczył – „schwycili nagrabione im złoto, tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud polski na wolę losu”.
Podczas walk w obronie Polski do niewoli sowieckiej dostało się ok. 240 tys. żołnierzy, w tym ponad 10 tys. oficerów. Był wśród nich gen. Józef Olszyna-Wilczyński, dowódca Okręgu Korpusu nr III z siedzibą w Grodnie, podczas walk w obronie Polski stojący na czele Grupy Operacyjnej „Grodno”. Miał za sobą bogatą kartę niepodległościową: jako żołnierz Legionów Polskich i uczestnik wojen z Ukraińcami i Rosją bolszewicką. W zetknięciu z sowieckim agresorem fakt ten mógł mu tylko zaszkodzić. Nie pomagał też mundur generalski, a więc przynależność do „warstwy wyzyskiwaczy”.
Historia gen. Olszyny-Wilczyńskiego zakończyła się tragicznie – został zamordowany 22 września 1939 r., krótko po wzięciu do niewoli. Zginął tylko dlatego, że dowodził oddziałem Wojska Polskiego.
Szczegółową, a przy tym dramatyczną relację z tej zbrodni zdała jeszcze w listopadzie 1939 roku, przebywając w Paryżu, żona polskiego oficera – Alfreda Wilczyńska. Jak przebiegały ostatnie godziny życia generała?
Już 15 września gen. Olszyna-Wilczyński na rozkaz marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego opuścił Grodno, aby udać się do Pińska. Tam dowiedział się o sowieckiej agresji. Czekał na dalsze instrukcje od Naczelnego Wodza, ale te… nie nadchodziły. Generał podjął decyzję o ewakuacji garnizonu wileńskiego, organizował też koncentrację wojsk w rejonie Sejn i dalej ewakuację w kierunku granicy litewskiej; współtworzył też siatkę konspiracyjną na Grodzieńszczyźnie i ziemi białostockiej.
Wątpliwe jednak, że generał wierzył w powodzenie swoich, podejmowanych naprędce, działań. Beznadziejna sytuacja spowodowana sukcesami Armii Czerwonej załamała go kompletnie. Wspominała o tym jego żona: „21 września, we czwartek, po południu mąż powiedział mi po raz pierwszy, że sytuacja jest tak smutna, że nie pozostaje nic… jak tylko zginąć”. Zrezygnowana była też Alfreda Wilczyńska: „Widziałam, że sprawa jest już przesądzona. Na temat przejścia na Litwę nie mówiliśmy już zupełnie. Ja siedziałam bez ruchu i bez słowa. Mąż zamknął się w drugim pokoju i tylko od czasu do czasu wychodził do oficerów lub przyjmował meldunki. Późnym wieczorem przyszedł się położyć i powiedział mi, że jutro rano jedziemy dalej, lecz powiedział to z taką goryczą, że serce we mnie zamarło. Rozumiałam jego ból i walkę wewnętrzną, lecz wiedziałam także, że sprawa jest przegrana; lecz chciałam go ocalić, powiedziałam, że gdy wpadnie w ręce wroga — zamordują go na pewno”.
Gdy nad ranem 22 września generał, wraz z żoną i adiutantem, opuszczał miejsce postoju w Teolinie, aby udać się w kierunku granicy z Litwą, sprawiał wrażenie nieobecnego. Nie zadbał nawet o żadną ochronę osobistą, ani asystę podczas podróży. W międzyczasie oddalone o zaledwie kilometr Sopoćkinie zostały opanowane przez Sowietów. Nie wiedząc o tym, generalska limuzyna (marki Buick) jechała dalej, mijając po drodze nieprzyjacielskie czołgi. To one zagrodziły drogę samochodowi wiozącemu generała. Po chwili wszyscy podróżujący byli już w sowieckiej niewoli…
„Pierwszy wysiadł kapitan, za nim ja, a w końcu mąż, szofer i pomocnik. Zostaliśmy otoczeni od razu. Przed każdym z nas stal jeden bandyta z granatem przy twarzy, a drugi z wycelowanym karabinem, zaś dwaj komisarze poczęli nas rewidować, przede wszystkim mnie, potem kapitana i męża. Zabrali nam wszystko: ubranie, pieniądze, wszelkie drobiazgi, a nawet zepsutą zapalniczkę kapitana” – relacjonowała Alfreda Wilczyńska.
Jej mąż zachował przytomność umysłu, a na pytanie czerwonoarmistów odpowiadał wymijająco, potwierdzając jedynie, że jest oficerem Wojska Polskiego. To jednak było dla żołnierzy Armii Czerwonej wystarczającym powodem, aby pozbawić go życia. W międzyczasie żonę oficera odprowadzono do pobliskiej stodoły, gdzie przetrzymywano już kilkanaście innych osób.
W przeciągu kilku następnych minut rozegrał się prawdziwy dramat. Wilczyńska niejednokrotnie słyszała odgłosy wystrzałów, została jednak powstrzymana przez współtowarzyszy niedoli, obawiających się zemsty ze strony czerwonoarmistów. W końcu jednak, niemalże w amoku, udało jej się wyjść ze stodoły i pobiec w kierunku leżącego męża. Generał oraz jego adiutant już nie żyli… „Nie mogłam znieść tego widoku. Mąż leżał twarzą do ziemi, lewa noga pod kolanem była przestrzelona w poprzek z karabinu maszynowego” – zapamiętała świadkowa tych tragicznych wydarzeń.
Jak zauważyła, „głowa męża była cała, tylko oczy i nos stanowiły jedną krwawą masę, a mózg wyciekał uchem”. Charakter obrażeń wskazywał na uśmiercenie generała precyzyjnym strzałem z bliskiej odległości. Ofiarą egzekucji padł też kpt. Strzemeski. „Tuż obok – czytamy w relacji – leżał kapitan z czaszką rozłupaną na dwoje, a zawartość czaszki leżała obok, wylana jako jedna krwawa masa. Na czerepie sterczały zmierzwione, oblepione krwią włosy”.
Zwłoki generała zostały dodatkowo… ograbione. „Zaczęłam gorączkowo szukać jakiegoś drobiazgu, jakiejś pamiątki, lecz w kieszeniach męża nie było nic. Zrabowali nawet Virtuti Militari i ryngraf, i Matkę Boską, który mu włożyłam do kieszeni w pierwszym dniu wojny. Stałam oniemiała, bez myśli, bez słowa…” – wspominała generałowa. Nie było nawet czasu na pożegnanie… Po uzyskaniu zapewnienia od okolicznych mieszkańców, że generał zostanie godnie pochowany, skierowała się na Litwę. Tam, jeszcze tego samego dnia, znalazła schronienie.
*
Józef Olszyna-Wilczyński był jednym z pięciu generałów Wojska Polskiego w służbie czynnej (obok Mikołaja Bołtucia, Stanisława Grzmota-Skotnickiego, Józefa Kustronia i Franciszka Włada), którzy stracili życie we wrześniu 1939 roku. Jako jedyny został zamordowany. Zginął od strzału w tył głowy, a więc sposobu, który Sowieci opanują do perfekcji, uśmiercając pół roku później w Lesie Katyńskim tysiące innych oficerów Wojska Polskiego.
czytaj też:
„Dziękujemy Wam, Polacy!”, czyli jak żołnierze gen. Maczka wyzwalali Europę >>>
Dodaj komentarz