Jan Mela: byłem wściekły na cały świat
Jan Mela
Choć każda tragedia jest indywidualna, każdy kto doświadczył traumy, na początku musi zmierzyć się z buntem, wobec tego, co się stało. Ja byłem wściekły na cały świat – na ludzi dookoła, na Pana Boga i ciężko było mi w tym wszystkim odnaleźć jakąś logikę. Ale z czasem, gdy posłuchałem mądrzejszych ludzi, zobaczyłem wszystko z oddali – podkreśli podkreśla w wywiadzie dla portalu polskiFR prezes Fundacji Jaśka Meli Poza Horyzonty i podróżnik, Jan Mela.
Alicja Rekść: Nie miał Pan łatwo: pożar domu, śmierć brata, 15 tys. woltów, które odebrały Panu rękę i nogę, mordercza rehabilitacja. Zanim wydarzyły się niezwykłe wyprawy; zdobywanie biegunów i szczytów, pojawił się bunt. Czy sprzeciw i wściekłość to wystarczająca motywacja, by przekuć cierpienie w działanie?
Jan Mela: Myślę, że do tego, żeby przekuwać trudności, do których Pan Bóg dopuszcza, potrzeba wielu czynników: pokory, a nade wszystko czasu , żeby spojrzeć na rzeczy z dystansem. Gdzieś przeczytałem, że dziecko; które siedzi na dywanie nie widzi jego wzoru, musi się dopiero cofnąć; wstać, by dostrzec, co to za motyw. Tak samo my potrzebujemy dystansu, by wszelkie rany się zagoiły. Psychologia zresztą mówi, że to są rzeczy zupełnie typowe. Choć każda tragedia jest indywidualna, każdy kto doświadczył traumy, na początku musi zmierzyć się z buntem, wobec tego, co się stało. Ja byłem wściekły na cały świat – na ludzi dookoła, na Pana Boga i ciężko było mi w tym wszystkim odnaleźć jakąś logikę. Ale z czasem, gdy posłuchałem mądrzejszych ludzi, zobaczyłem wszystko z oddali. Na swoim przykładzie widzę potwierdzenie słów, że siła często bierze się ze słabości. To jest zresztą zawołanie mojego ulubionego biskupa Grzegorza Rysia [arcybiskupa metropolity łódzkiego – przyp. red.], od którego wiele się uczę. Dzięki tej perspektywie, zdarza mi się spoglądać na moją własną tragedię, jak na dar od Pana Boga.
AR: Przeszedł Pan dosłownie i w przenośni bardzo długą drogę. Ale początki bywają prawdziwie dramatyczne. Były piłkarz Polonii Warszawa, Rafał Kosiec, który w wyniku upadku ze schodów w 2014 roku złamał kręgosłup, w rozmowie z Piotrem Wesołowiczem dla “Gazety Wyborczej” powiedział: “nie odebrałem sobie życia po operacji tylko dlatego, że miałem sparaliżowane ręce” Jak radzić sobie z takim szokiem, co można by zrobić, żeby ludzie szybciej oswajali się z życiem z niepełnosprawnością, czy z bólem?
JM: Myślę, że nie da się na to przygotować. My, tak po prostu mamy, to jest bardzo ludzkie – robimy, co możemy, by unikać cierpienia, a gdy ono się pojawia, chcemy je zminimalizować. Można wyodrębnić swego rodzaju czynniki, które mogą w tym pomóc, ale nie da się wyeliminować tego stanu rozpaczy w zupełności. Nie można nikomu wmówić, że życie bez ręki, czy nogi jest fajniejsze i lepsze. Ja po wypadku nie miałem w swoim otoczeniu żadnych osób niepełnosprawnych. Jedyną grupą, do której mogłem się porównać byli moi koledzy i koleżanki czyli zdrowi i pełnosprawni rówieśnicy. W zestawieniu z nimi, moja sytuacja wydawała mi się kompletnie beznadziejna. Później się okazało, że osób niepełnosprawnych jest całkiem sporo; mało czego, mimo wszystko, dobrze dają sobie radę i bywają bardzo sprawne. Takie spotkania bardzo wiele mi dawały. Ale każdy, kogo spotka taka tragedia, musi się zmierzyć się na początku z wielkimi trudnościami.
Czasem w pracy, w mojej Fundacji, spotykam ludzi, którzy są po ciężkich wypadkach, ale mówią “nie załamałem się, jakoś sobie z tym wszystkim poradziłem i nie mam żadnych trudności ” – wtedy przychodzi mi do głowy taka złośliwa myśl “ok; czekajmy; aż się potkniesz”, bo jest to zupełnie niemożliwe – człowiek nie może obojętnie przejść obok tak olbrzymiej tragedii. Czasami zdarzają się momenty skrajnego załamania, jak w przypadku tego piłkarza. W mojej głowie też pojawiały się myśli samobójcze, ale kolejne spotkania i czas pokazuje, że możemy wybrać.
Niestety istnieje też grupa osób, która nigdy nie daje sobie prawa, że warto dalej żyć, że można jeszcze jakieś piękne rzeczy przeżyć. Jest to też dowód na to, że cierpienie nie zawsze uszlachetnia. Cierpienie nie jest czymś, czego Pan Bóg dla nas chce. Ono jest swego rodzaju przestrzenią, w której możemy sobie pewne rzeczy przewartościować, ale nie uda się to bez chęci i otwartości. Niektórzy ludzie uważają z góry, że świat jest zły, że Boga nie ma, ludzie są źli, że są egoistami. Jeżeli nie uda im się wyjść ponad to; to kolejne cierpienie będzie ich tylko pogrążać. Ja mam wrażenie, że po wypadku żyję znacznie świadomiej, zauważam i doceniam takie rzeczy, za które wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, żeby podziękować.
AR: Odnoszę wrażenie; że właśnie dzięki działaniu takich postaci, jak Pan, które publicznie mówią o swoich doświadczeniach , ludziom, którym przychodzi się zmagać z tak dramatycznymi doświadczeniami może być odrobinę łatwiej. Kilkadziesiąt lat temu takich postaci na próżno szukać w mediach.
JM: Mam takie poczucie; że podstawową rolą w pracy, w Fundacji, jest nie tylko zbieranie mnóstwa pieniędzy, czy fundowanie protez (choć to bez wątpienia istotny element). Patrząc na ludzi, którzy się do nas zgłaszają, najważniejszą rolą jest towarzyszenie im, dawanie poczucia, że nawet jeśli w tym momencie patrzą z negatywnej perspektywy, czują się samotni i widzą same szarości, to mają z kim porozmawiać. Istotne jest to, żeby wiedzieli, że będziemy, gdy dojrzeją do tego, by się otworzyć. Muszą poczuć, że pewna odmienność, która w oczywisty sposób jest efektem niepełnosprawności, nie odbiera nam godności. Wielu ludziom wydaje się, że z niepełnosprawnością, zwyczajnie do społeczeństwa nie pasują.
AR: Czy czuje Pan na sobie odpowiedzialność, że to jest Pana rola i nie będzie Pan mógł od niej uciec?
JM: Czasami czuję taki ciężar. Zdarza się, że ludzie kontaktują się w niestandardowych sprawach. Jest jakiś wypadek i trzeba szybko reagować, doradzać. Czasami jest tak, że idę na lekkie i przyjemne spotkanie, jestem myślami gdzieś daleko, a nagle spotykam kogoś; kto odwdzięcza się szczerym wyznaniem i odczuwam jego ciężar. Natomiast moją rolą nie jest rozwiązywanie problemów danych ludzi, a doradzanie. Z drugiej strony cieszę się z tej roli i zaufania, jakim ludzie mnie darzą.. Nie czuję się jakimś wzorem, czy bohaterem , doradcą, który by opowiadał ludziom, jak żyć. Zwyczajnie czuję dużą radość, gdy mogę coś z siebie dać drugiemu człowiekowi. Mam poczucie dodatkowego sensu.
AR: W Fundacji organizuje Pan akcje takie, jak “Walkcamp” i “Forest Jump”. Z jakimi historiami się Pan spotyka? Czy któraś z nich szczególnie zapadła Panu w pamięć? Czy ktoś szczególnie zmienił się dzięki takim działaniom?
JM: Nie chciałbym z nas robić jakichś wybawców. To nasze wielkie szczęście, że przez lata pracy zdobyliśmy wiedzę i doświadczenie, ale cały czas uczymy się pokory. Fundacja istnieje już dziesięć lat, wielką radością jest to, że możemy obserwować naszych podopiecznych przez lata. Cieszy mnie, że przy okazji takich projektów, jak Forest Jump, zgłaszają się jako wolontariusze nasi byli podopieczni, którzy mówią: “lubimy was, dobrze się z wami dogadujemy, kiedyś otrzymaliśmy od was pomoc, teraz my możemy was wspomóc”. Widzę, jak ci ludzie rozwijają się w różnych kierunkach – ktoś zakłada firmę; ktoś zaczął uprawiać jakiś sport. Są osoby, które pamiętam sprzed lat: zastraszone i nieśmiałe, dla których punktem honoru było ukrycie niepełnosprawność, ukryć protezę. A teraz montują je w fikuśny sposób, pojawiają się w krótkich spodenkach, porównują sobie modele kolan, czy stóp – to jest dopiero niesamowity obrazek – przełamywanie podejścia do samego siebie. To są różne piękne historie, które bardzo mnie cieszą.
AR: W moim odczuciu to, co Pan robi, zwłaszcza teraz w Fundacji i jest przykładem prawdziwej postawy patriotycznej. Czy zgodziłby się Pan z takim ujęciem tego terminu?
JM: Myślę, że my w Polsce mamy dosyć spory problem z patriotyzmem. Trochę tak, jak z Żołnierzami Wyklętymi, którzy są ukazywani, jako wielcy bohaterowie i wzory do naśladowania. Ten wizerunek patrioty wydaje mi się wytarty, podobnie jak koszulka “patrioty” u pseudokibica. To się staje problematyczne. Coraz trudniej nazwać siebie “patriotą”, by nie być skojarzonym z nacjonalizmem. Niestety dużo jest u nas takiej manifestowanej skrajności. Podobnie jest z przyznaniem się do wiary, za przyznanie się do której może komuś grozić ostracyzm.
Patriotyzmem dla mnie jest dbanie o ludzi wokół nas, tolerancja, wzajemne wspieranie się. Moją rolą jest to, by dawać z siebie tyle; ile zdołam. Gdy obserwuję wydarzenia z mojego życia, moje liczne wyprawy , dochodzę do wniosku, że miałem szczęście, spotkałem ludzi, którzy mnie zainspirowali. Stąd wiem, że powinienem dawać wiele od siebie. Bywam czasem zapraszany do różnych dużych mediów, gdzie oczywiście można rozmawiać o modzie i różnych rzeczach ulotnych, ale też i na ważne tematy i przez to trafiać do różnych ludzi, często zamkniętych w czterech ścianach w domu,. Takim właśnie osobą chcę dodawać otuchy, odwagi, żeby mogli odważyć się normalnie żyć. Uważam, że jest to moją rolą. Osobiście nazywam sie patriotą i wydaje mi się to zupełnie słuszne. Musimy włożyć dużo pracy w te skrajne obrazki, które pod ważnymi słowami często fałszywie wiszą. Trzeba je odczarowywać.
AR: Ostatnie pytanie – bieguny zostały zdobyte, Elbrus dotknięty własną stopą, Bajkał zaliczony, Fundacja działa. O czym teraz marzy Jasiek Mela, jakie wyzwania teraz czekają?
JM: Kocham podróże i zawsze kombinuję tak z urlopem, by raz na jakiś czas gdzieś dalej się wybrać. Jestem ostatnio zakochany w Rosji , któryś raz już wyprawę w kierunku Syberii. Daje mi szansę do spotykania się ze wspaniałymi ludźmi. Istnieje pewna prawidłowość, że w biedniejszych partiach świata ludzie są bardziej otwarci, panuje zasada “gość w dom – Bóg w dom” i to się naprawdę tam sprawdza.
Poza podróżami, naprawdę świetnie odnajduję się w pracy z ludźmi. Oprócz Fundacji prowadzę działalność polegającą na prowadzeniu szkoleń motywacyjnych dla firm. Mówiąc szczerze, gdyby parę lat temu ktoś powiedział mi, że będę się zajmować czymś takim, co nieładnie nazywa się “coachingiem”, i że będę w dodatku to lubił, to w życiu bym w to nie uwierzył. Czasem prowadząc szkolenie dla jakiejś dużej korporacji, wspominając jak bardzo ważna jest dla mnie wiara, myślę sobie, że mnie zaraz wykopią. Widzę; że żyjemy na świecie; gdzie tematów tabu jest wiele, gdzie seksualność i hedonizm są na porządku dziennym, ale mówienie o słabościach jest trudne, choć bardzo potrzebne. Nieraz jest tak, że na jakiś spotkaniu ludzie wyobrażają sobie, że będę mówić; jak to jest zdobywać, jak zawsze być silnym i uśmiechniętym , a ja mówię, że żeby żyć radośnie trzeba też przebrnąć przez wszystkie trudy, nie zamiatać ich pod dywan, bo to o nie w końcu człowiek potknie. Mi to osobiście pomaga i sam widzę, jak otwiera to serca ludzi.
Moim prywatnym marzeniem jest napisanie książki. Powoli się do tego zabieram, parę lat temu wydałem pierwszą książkę, teraz chciałbym to kontynuować. Absolutnie nie ma być to biografia, czy lektura coachingowa, widzę to jako swego rodzaju świadectwo, zbiór moich przemyśleń, którymi chciałbym się podzielić.
Dodaj komentarz