Akt X w Paryżu, czyli “żółta milicja”
Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Niestety, szybko zebrały się chmury, niż przyniósł nieprzyjemną wilgoć, przeszywający chłód i przelotny deszcz. Zrobiło się dość nieprzyjemnie. Cóż, pogoda o tej porze roku w Paryżu jest nieprzewidywalna. “Żółte kamizelki” również.
Wymarzłem, bowiem ubrałem się lekko, gotowy na bieganie wśród barykad i gorącą atmosferę na ulicach. Tymczasem było nudno. Żadnych płonących samochodów, żadnych walk, żadnych ekscesów. Żółte kamizelki się sprofesjonalizowały, założyły własne oddziały milicji, która ściśle współpracuje z policją, aby zapewnić ład i porządek. Podzieleni są na dwa szwadrony, biały i niebieski, noszą opaski w stosownym kolorze na ramieniu. Podobno uformowali się tydzień temu, ale w ostatnią sobotę ich liczba powiększyła się dwukrotnie, wszyscy są wolontariuszami – mówi mi jeden z dowódców. Wyłapują podejrzanych o wandalizm i kierują ruchem marszu.
Marsz ruszył, mija Inwalidów, idzie ku Montparnasse. „Na razie idzie doskonale” – słyszę rozmowę dowódcy oddziału policji w cywilu z kierującymi siłami porządkowymi żółtych kamizelek. Odczuwa się wzajemne zaufanie i respekt między “żółtą milicją” a policjantami, często się wzajemnie konsultują i informują co do kwestii organizacyjnych.
Wysoki, śniady, postawny mężczyzna w wojskowym mundurze z odznaczeniami za działania wojenne w Libanie, wystającymi spod żółtej kamizelki, i w czerwonym berecie z symbolem ONZ, rzuca się w oczy od samego początku. Roztacza wokół siebie aurę charyzmy. Chodzi pewnym krokiem, z groźnym wyrazem twarzy obserwując sytuację. “Żółte kamizelki” słuchają go, robią sobie z nim zdjęcia, patrzą na niego z szacunkiem. Niektórym zrobi wielką przyjemność ściągając rękawiczkę i podając rękę. Ale raczej trzyma wszystkich na dystans. Kiedy znalazłem się obok niego zapytałem, jak są zorganizowane służby, spodziewając się, że jest on jednym z dowódców. „Tu nie ma dowódcy, po prostu reagujemy na wydarzenia” – odpowiedział. Od siedmiu lat jest w stanie spoczynku i prowadzi szkołę bokserską.
Zwracam uwagę na innego wojskowego, którego dopiero po pewnym czasie rozpoznaję jako Victora Alfonso Lentę. Prasa pisała o nim niedawno, że był zaangażowany w działania rebelianckie w Donbasie, co świadczyłoby o kremlowskim tropie w paryskich protestach. Chwilę wcześniej niemal wpadłem na niego, rozbawiony i uśmiechnięty, przekazywał flaszkę wódki koledze maszerującemu obok. Już miałem powiedzieć coś, że to chyba nie wypada na służbie, w mundurze…, ale chyba lepiej, że się nie odezwałem.
Marsz mija Montparnasse. Uśmiechnięty gość ubrany na czarno niesie tekturę z kiczowatym wydrukiem z dłonią wychodzącą z serca i napisem „all migrants welcome”. Uśmiechnięta twarz wzbudza moją sympatię. Chwilę później widzę przepychanki, szarpaninę, krzyki. Widzę tego samego gościa już bez transparentu, ktoś mu go wyrwał. Gość w czerni staje nieruchomo i milcząco unosząc manifestacyjnie zaciśniętą pięść w górę. Wygląda to patetycznie, służba porządkowa stara się go uspokoić, mówią mu, żeby opuścił pięść, ale on się nie daje, milczy i manifestuje przez kilkadziesiąt sekund, dopóki tłum ludzi niczym fala nie rozmyje tej sytuacji. Później podchodzę do niego, pytam o sytuację: „ktoś pyta się mnie, czy zdaję sobie sprawę, że imigranci są narzędziem manipulacji przez kapitalizm, i wtedy to się zaczyna” – opisuje sytuację. Nazywa się Ian, mówi, że pracuje w szkole i widzi na co dzień rasistowskie konflikty wśród dzieci. Jest tym przerażony, w przyszłym tygodniu planuje przyjść z jeszcze większym transparentem.
Gest Iana przypomina mi o wcześniejszym błahym fakcie. Jak wiadomo, zaciśnięta pięść na wyprostowanej ręce to symbol partyzanckiej walki komunistów. Tuż przed marszem w tłumie ludzi napotkałem kilku starszych panów dystrybuujących gazetę „Le Bolchevik”, która wzywała do utworzenia partii „rewolucyjnej, multi-etnicznej, leninowskiej, robotniczej”. Podobnie jak Ian, byli to sympatyczni, uśmiechnięci, skromni ludzie, których nie sposób skojarzyć z naszym polskim wyobrażeniem tego, kim jest bolszewik.
Marsz przeszedł przez Place d’Italie, idzie bulwarem włoskim i skręca w rue Tolbiac. Trzymam się czoła marszu i nagle słyszę zamęt. „Idźcie prosto, prosto!” – nawołuje żółta milicja przez megafony. Tymczasem grupa ludzi odbija w lewo, dowódca policji zaniepokojony komunikuje coś przez radio. „Idźcie prosto!” – nawołują z megafonu, tymczasem podejmuję szybką decyzję i odbijam w lewo z grupą bojówkarzy. Na początek odpalona raca, krzyki, wywracane barierki, grupa biegnie dalej barykadując za sobą drogę. Wywrócony zbiornik na odpady szklane, chwytane butelki i bieg dalej. Ludzie krzyczą coś z okien, z ulicy odpowiadają im środkowym palcem i wrzaskiem. Nie rozumiem sytuacji, biegnę za nimi, mijam podpalony kosz, skręt w jedną uliczkę, w kolejną, zabarykadowanie skrzyżowania, dalej bieg. Wpadamy w tłum. Zrobiliśmy kółko i wmieszaliśmy się w tylną część manifestacji. Szybka akcja, jakieś dziesięć minut, policja nie zdążyła nawet tam ruszyć.
Idziemy dalej, rue Alessia, później skręcamy w Avenue du Maine. Leci duży kamień, odbija się od skutera przejeżdżającej właśnie policji, ucieka chłopak ubrany w czarny dres, z kapturem i szalikiem na twarzy, ktoś próbuje go chwycić, ale znika w tłumie. Mam jego zdjęcie, pokazuję jednemu z kierujących żółtą milicją, prosi o wysłanie mu fotografii, spróbują go namierzyć. Idę dalej, znów widzę chłopaka w czarnym dresie z kamieniem w ręku. Pilnuję go, widzę, że osłania go dwóch innych ludzi w “żółtych kamizelkach”, również zamaskowanych. Idą razem, cofają się, coś kombinują. Odchodzę na bok i nie spuszczam go z oczu. W końcu szybkim krokiem podbiega do budynku obok, zamachuje się i rzuca. Kamień głucho odbija się od ściany, okazuje się że to siedziba prefektury policji.
Mijamy ponownie Montparnasse. Przemieszczam się w inną część marszu. Przebrany w turecki strój DJ miksuje wypowiedzi Macrona z rytmami techno, brzmi to nieźle, ludzie dobrze się bawią. Pewnie pomaga im w tym marihuana, której opary unoszą się naokoło. Cóż, lepsze to niż gaz łzawiący. Ludzie uśmiechnięci, na żółtych kamizelkach zamiast ordynarnych haseł wymalowane pacyfki i kwiaty. Aż dziwne, że to ciągle ten sam marsz…
Czternaście kilometrów trasy pokonane, wracamy do punktu wyjścia. Deszcz coraz intensywniej pada, robi się coraz mniej przyjemnie. Przy Muzeum Rodina natrafiamy na oddział żandarmerii z tarczami, blokujący boczną ulicę. Przez ostatnich kilka godzin niemal zapomniałem o istnieniu oddziałów porządkowych. Zobaczyłem zza przezroczystych tarcz uzbrojonych po uszy funkcjonariuszy i doznałem jakby wybudzenia. To w czym uczestniczę nie jest przecież zwykłym marszem, to lud domagający się obalenia systemu. „Macron demission!” brzmiało mi dotychczas jak refren jakiejś popularnej piosenki. Sprawa tymczasem jest poważna, ciśnienie wysokie, mimo, że kontrolowane przez sprawną “żółtą milicję”. Na maszerujących ludzi oddziały żandarmerii i CRS zadziałały jak płachta na byka. Niewiele trzeba było czekać aby eskalował się konflikt. Poleciały butelki kamienie, petardy, na które odpowiedziano gazem łzawiącym i armatkami wodnymi. Kilka zniszczonych aut, zdewastowane oznaczenie drogowe, kilku wandali udało się policji załapać, po czym całkowicie uspokojono tłum. Sprawa szybko się wyjaśniła, ludzie chyba bo przejściu kilkunastu kilometrów nie mieli siły do walki.
Spisując na szybko wrażenia z dzisiejszego dnia, spokoju nie daje mi “żółta milicja” i organizacja marszu. Sprytne posunięcie z marszem, zmęczyć ludzi, aby odebrać im siłę do walki na barykadach. Czy nie ma w tym jednak wyrachowania, próby opanowania tłumu, możliwości strategicznego zarządzania nim? O czym świadczy ta samoorganizacja oddziałów porządkowych “żółtych kamizelek”, jakie są jej cele? Dzisiejszy dzień udowodnił im, że “żółte kamizelki” da się opanować. Pytanie jak planują oni zagospodarować ich wściekłość w kolejne soboty? Przecież nie będą maszerować czternastu kilometrów co tydzień.
Dodaj komentarz