Żył “na pełnej petardzie” – trzy lata temu odszedł ksiądz Jan Kaczkowski
YouTube / Wstęp Wolny
Postać bezspornie inspirująca, pełna energii, zdumiewająca optymizmem, humorem i ciepłem. Pozostanie symbolem odwagi, szczerości i oswajania się z odchodzeniem, czego dowodem są książki “Nie ma szału, jest rak”, “Życie na pełnej petardzie” oraz “Grunt pod nogami”. Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł po walce z nowotworem 28 marca 2016 roku.
Od urodzenia zmagał się z przeciwnościami – miał bardzo dużą wadę wzroku (plus piętnaście dioptrii) oraz niedowład jednej połowy ciała. Gdy był dzieckiem, przyszło mu zmierzyć się z nowotworem nerki.
Nic nie zapowiadało tego, że młody Jan zostanie księdzem, co prawda przyjmował systematycznie sakramenty, ale nie był szczególnie związany z Kościołem. Zanurzenie w duchowości przeżył dopiero w liceum. Ku zdumieniu laickiej rodziny, zdecydował się wstąpić do seminarium. W 2002 roku uzyskał święcenia kapłańskie.
W 2004 roku zaangażował się w działalność Hospicjum Domowego w Pucku. Zaangażował do pomocy trudną młodzież i osoby z uwikłane w konflikty z prawem. Opieka paliatywna i towarzyszenie osobom nieuleczalnie chorym stały się także tematem jego dysertacji doktorskiej. Na teorii się nie skończyło, ksiądz Kaczkowski postanowił stworzyć własną placówkę – tak powstało Hospicjum pod wezwaniem św. Ojca Pio, na którego czele stanął w 2009 roku.
Jednak największe wyzwanie miało dopiero nastąpić. W 2012 roku usłyszał dramatyczną diagnozę: “glejak”. Lekarz powiedział mu, że powinien przeżyć jeszcze sześć miesięcy, każdy następny będzie cudem. Z chorobą żył jeszcze cztery lata.
Nie sposób wyobrazić, jak można wykonywać pracę hospicyjną, samemu żyjąc z tak jednoznaczną diagnozą. Ksiądz Kaczkowski w swojej książce “Życie na pełne petardzie… ” pisał:
Przyznaję, że czasem łapię się na tym, że ta praca jest ciężka. Ale wiem, że wtedy pomaga mi powiedzieć sobie samemu:"Kaczkowski, jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było założyć kwiaciarnię". Skoro podjąłem decyzję, że chcę założyć hospicjum i w nim pracować, to nie będę się teraz roztkliwiać, jaki to jestem tym przytłoczony. Wiedziałem, co wybieram.
Swoim humorem i determinacją udowodnił, że można użyć własnej choroby, jako karty przetargowej, by uwrażliwiać ludzi na godność drugiego człowieka. Miał do siebie duży dystans, umiał celnie, i z dowcipem ująć mocno skomplikowane kwestie w proste, komunikatywne zdanie. Nigdy nie obwiniał Boga za chorobę, nie próbował też jej uwznioślać. Podkreślał racjonalnie, że jest to fizjologia, predyspozycje genetyczne i nie ma co mieszać w to żadnych sił wyższych. Jego książki i przemyślenia są prawdziwą lekcją godnego odchodzenia.
W moim przekonaniu cierpienie fizyczne ma zerową lub minimalną wartość etyczną. Po to Bóg dał nam rozum , po to dzięki temu rozumowi rozwijamy medycynę, żebyśmy z cierpieniem fizycznym walczyli.
Słynął też z wielkiem otwartości, powtarzał, że “nie trzeba być katolikiem, żeby być dobrym człowiekiem”. W ostatnim z udzielonych wywiadów przyznał, że drażni go spoglądanie z góry przez katolików na osoby niewierzące:
Mój ojciec, określający siebie jako niewierzący, ma takie wyczucie w kwestiach moralnych, że ufam mu bardziej niż sobie. W sytuacjach kryzysowych wiele razy pomagał mi podjąć słuszną decyzję. Doskonale wiesz, że na co dzień można spotykać zarówno pseudowierzących katolików z ustami pełnymi frazesów, którzy innych ludzi traktują użytkowo, okłamują ich, manipulują nimi, wykorzystują, jak i niewierzących personalistów, którzy obok cudzej krzywdy nigdy nie przejdą obojętnie
Przestrzegał przed ideologizowaniem religii, która tym samym zamienia się w swoją własną karykaturę. Był zwolennikiem przyjmowania uchodźców, nie bez żalu stwierdzał: “jestem przekonany, że gdyby dzisiaj Jezus, Maryja i Józef przybyli do Polski, to by ich wyrzucono, zwłaszcza że zagrażaliby zastanemu porządkowi”.
Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł w rodzinnym domu w Sopocie 28 marca 2016 roku. W tamtejszym kościele św. Jerzego w 2017 roku została odsłonięta tablica ku jego pamięci.
Dodaj komentarz