Wielkopostne zamyślenia “Jezus i ja” stacja V – Opory
fot. Pixabay.com
Czas na piąty odcinek wielkopostnych spotkań z cyklu “Jezus i ja”, w trakcie których przeżywamy kolejne stacje Drogi Krzyżowej, bardzo indywidualnie, jako wydarzenie zbawcze nie tyle całej ludzkości, ale przede wszystkim jako relację Jezusa ze mną i z Tobą, który cierpiał przede wszystkim za mnie i za Ciebie. Główny bohater, towarzyszący Chrystusowi, symbolizuje każdego z nas, nasze bolączki, strapienia, grzechy, lęki, ale i nadzieje.
Stacja V – Opory
Zdaje mi się, że spotkanie z Matką wzmocniło Jezusa duchowo, ale osłabiło jego wątłe siły. Jest Bogiem, ale z drugiej strony ludzka boleść i żal z powodu cierpienia ukochanej Matki i najbliższych, dały Mu się we znaki jako Człowiekowi. Jeszcze nie wyszliśmy z miasta, a on już ledwo stoi, a obrzęk na kolanie po pierwszym upadku prawie uniemożliwia normalne poruszanie się.
O, nie, nie, nie! Tylko NIE to!!! W moim sercu rodzi się myśl, jakieś wezwanie, jakobym to ja miał pomóc Jezusowi dźwigać tę belkę krzyża. Co to, to nie! – zdaje się mówić jakaś część mnie. Ale przecież On cierpi za ciebie, więc chyba możesz przynajmniej ulżyć Mu w cierpieniu! – odpowiada jakiś inny głos, inna cząstka mnie. Toczy się we mnie straszliwa walka. Już powoli nie ogarniam tego, co się ze mną w trakcie tej drogi wydarza. Przed chwilą współczułem Skazańcowi i Jego Matce bez reszty, a teraz najchętniej bym sobie stąd poszedł. Raz czuję tak wielką miłość do Niego, by za chwilę mieć tego wszystkiego serdecznie dość. Ale On idzie… On jest niezmienny…
Z moich rozmyślań wyrywa mnie szorstki głos jednego z żołnierzy. Nie dosłyszałem imienia, ale pomyślałem, że pewnie to mnie woła. Z przerażeniem w oczach i sercem walącym ze strachu jak młot, obejrzałem się za siebie. To nie o mnie chodziło. Uff, jak dobrze…
Widzę, jak dwaj żołdacy z użyciem siły prowadzą jakiegoś jegomościa ku Jezusowi, który dosłownie cały zalany jest potem i krwią i sprawia wrażenie, jakby tracił świadomość i zaraz miał znów upaść. Czuję w sercu, że ten obcy to Szymon z Cyreny, który właśnie wracał z pola, zmęczony, do żony i synów, a tu taka niespodzianka – ma pomóc nieść krzyż jakiemuś Skazańcowi. Szymon przez chwilę próbuje się wymknąć, szarpie się z żołdakami, ale widząc bezsens tych zmagań, w końcu ulega i bierze na ramona jedną część belki. Druga pozostaje na ramieniu Jezusa, które przypomina jedną wielką ranę; nawet szata w tym miejscu już całkiem się wytarła, ukazując nagie ciało, pokryte ropą, krwią i potem.
Paradoksalny widok – z jednej strony niesamowicie umęczony Jezus, a z drugiej strony jakaś dziwna przyjacielska relacja miedzy Nim, a Szymonem. Gdy tylko Cyrenejczyk wziął na siebie fragment belki, Jezus jakby odzyskał świadomość. Podniósł zakrwawione oczy i spojrzał z tak niewyobrażalną miłością, że nie tylko Szymon, ale i ja na moment straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Widziałem dobrze to spojrzenie…
Wszystko zakłócili oprawcy, którzy na rozkaz dowódcy korowodu potraktowali kilkoma uderzeniami bicza Jezusa i Szymona, po czym Skazańcy ruszyli. Dwaj z przodu szli w jakiejś odległości od Chrystusa i Szymona, choć byli z nimi połączeni sznurami.
Stoję jakiś czas w bezruchu. Ludzie mnie mijają. Radość z faktu, że to nie mnie przymusili, ustępuje teraz miejsca olbrzymiej żałości, że Mu nie pomogłem, że nie wyciągnąłem do Niego pomocnej dłoni, choć On wyciągnął do mnie przy pierwszej stacji i cały czas cierpiał za mnie.
Wtem w ponadnaturalny sposób usłyszałem słowa, które w tej chwili wyszeptał Jezus do Szymona: “Dziękuję Ci za pomoc. Dzięki Tobie zbliża się ratunek dla (tu wstaw swoje imię). Nie mogę go zawieść. Muszę przebyć tę drogę, aby go uratować”.
Zamurowało mnie. Znowu.
Dodaj komentarz